poniedziałek, 25 maja 2015

Rozdział 7 Tunel śmierci

             Heloooł ;D Wróciłam do was po tygodniowej przerwie z nową dawką weny. Mam nadzieję, że ktoś tęsknił za mną choć troszkę Xdd A jeśli nie, to przynajmniej ja za wami tęskniłam ;) Niestety mój problem polega na tym, że :
1. Nie miałam kiedy pisać; wyjeżdżałam rano, a po zwiedzaniu byłam na maxa zmęczona
2. Nie wzięłam laptopa bo gdzie się będę z nim użerać, a telefon wkurza mnie na tyle, że czasem mam dość nawet i pisania sms'ów. Po prostu nienawidzę pisać na komórce >.<
3. Płatny internet, który ograniczył mnie totalnie -.- Najwidoczniej w tych czasach gwiazdki nad nazwą hotelu nic nie znaczą....
             No, w każdym razie wróciłam i mam nadzieję, że nowe rozdziałki będę dodawała w miarę regularnie ;) A teraz - zapraszam serdecznie na rozdział :)



    - Jak duża liczba zombie znajduje się na powierzchni? – zapytał starszy mężczyzna z gęstą siwą brodą i głęboko osadzonymi oczami. Wpatrywał się we mnie wraz z kilkunastoma innymi osobami siedzącymi wokół stołu.
    - Jeżeli chodzi o nich, to już w ogóle nie ma ich na zewnątrz – odrzekłem, po czym kontynuowałem wypowiedź – Teraz tam rządzą jacyś ludzie. Wyglądają jak przybyli z innych czasów, prawdopodobnie z średniowiecza. Jeżdżą na koniach, często przebrani są w zbroję.
    - Wiesz kim mogą być?
    - Nie mam pojęcia – wzruszyłem ramionami. – Choć uważam, że są to jakieś postacie paranormalne, jak demony. Mają moce i z tego, co zdążyłem się zorientować wiem, że szukają jakiegoś spowiednika.
    - A, mniej więcej, jak dużo jest tych ludzi? Więcej niż nas? – kontynuował przesłuchanie następny, nieco młodszy mężczyzna.
    - Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia. Widziałem jedynie wczoraj jakąś straż patrolującą, a dzień wcześniej jakaś grupkę. W każdym razie nie wiem czy zwykłą bronią da się ich wszystkich pokonać. W końcu nie wiem, czy zwykli ludzie tacy jak my, mogą igrać z czarami.
          Ten, który jako pierwszy zaczął wypytywać mnie o wszystko, spojrzał w stronę reszty. Większość z nich potwierdzająco kiwnęła głowami. Nie miałem pojęcia, co oni planowali, ale obawiałem się tego. Nie chciałem zbytnio wracać na powierzchnię, przynajmniej na razie. Wolałem być wśród ludzi, a nie sam na sam z jakimiś potworami. Zachowywałem się może jak tchórz, ale chciałem trochę od wszystkiego odpocząć, poukładać to wszystko w głowie. Na zewnątrz nie miałem na to czasu, cały czas musiałem uciekać. Niebezpieczeństwo czyhające na mnie na każdym zakręcie było wykańczające. Ciągle moim ciałem rządził strach, serce biło jak oszalałe, a ja nie mogłem tego powstrzymać.
    - Posłuchaj – zaczął w końcu ten prowadzący. – Ten bunkier należy do Organizacji Exodusu. Jest to tajna organizacja zajmująca się rzeczami paranormalnymi. Każda osoba, która w niej pracuje, musi być odcięta od rodziny i całego świata zewnętrznego, aby nie wyjawić jej tajemnic. Twój ojciec został do tej organizacji włączony, przez to musieliśmy wymyślić jakąś bajkę, abyście go nie szukali wraz z twoją matką. Razem z kilkunastoma innymi wojskowymi cały czas byli tu i wszystko dokładnie badali. Piąte piętro jest zastrzeżone z powodu jakiegoś cholerstwa, które tam grasuje. Już kilkadziesiąt osób tam zginęło i nadal nie wiemy dokładnie co tam jest. Nikt nie chce się tam zagłębiać, każdy się boi. Postanowiliśmy wyjawić tobie tę tajemnicę i zapytać, czy ty nie byłbyś chętny do wyruszenia tam. Jesteś młody, zręczny i myślę, że byś sobie poradził. Jeśli się zgodzisz i wrócisz z tym czego chcemy, już oficjalnie będziesz członkiem naszego zespołu i dostaniesz dostęp do akt. Wiemy, że aby tam pójść potrzebna jest niesamowita odwaga, ale myślę że tobie jej nie brakuje. Zgadzasz się?
          Ta propozycja ułatwiła mi sprawę na dostanie się na piąte piętro. Mogłem zdobyć zaufanie i uznanie najważniejszych osób z bunkrze, a jednocześnie i zaspokoić ciekawość. Dziwiłem się osobom, które nie chciały zejść na dół i dowiedzieć się prawdy. Rozumiem, że większość ludzi zaginęła w czasie wypraw to tamtego miejsca, ale mimo wszystko chciałem dowiedzieć się prawdy.
    - Co miałbym zrobić – zapytałem. Starzec spojrzał na mnie z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy, jednak po chwili lekko się uśmiechnął.
    - Kiedy zejdziesz na piąte piętro, zobaczysz przed sobą długi korytarz. Musisz nim iść, aż natrafisz na ogromną salę, która cała wypełniona jest książkami. Chwyć pierwszą, która nawinie ci się do rąk i od razu biegnij do nas. Jeśli zrobisz to szybko, jest możliwość nienatrafienia na bibliotekarkę – potwora grasującego na dole. Nie musisz robić nic więcej. Tam cały czas palą się światła awaryjne, jednak weź ze sobą latarkę i miej ją włączoną. Jeśli ci zgaśnie i nie będzie chciała się zapalić, to ostrzeżenie, że bibliotekarka wyczuła czyjąś obecność. Nie wiemy, od czego zależy to, czy cię wywęszy czy nie. W każdym razie wcześniej czy później dowie się o obecności człowieka. Rozumiesz, co masz robić?
    - Tak – kiwnąłem głową. – Kiedy mam ruszać?
    - Za godzinę. Zamkniemy wejście na górę, aby cywile nie widzieli, że ktokolwiek schodzi na dół. Jak na razie tylko wojsko i rząd wie o istnieniu życia pod nami, nie chcemy wzbudzić paniki. Tutaj ludzie czują się bezpieczni, a gdyby dowiedzieli się o jakiś mutantach żyjących razem z nimi, czuliby się zbyt niepewnie.
    - Idź już do siebie – odezwała się kobieta siedząca obok. – Teraz jest godzina dwunasta czterdzieści sześć. Dokładnie o czternastej zjaw się przy włazie. Jeśli będziesz chciał się wydostać to zapukaj alfabetem morsa inicjały „SD”. Muszą to być trzy szybkie stuknięcia, jedno długie i dwa krótkie. Zrozumiałeś wszystko? – kiwnąłem potwierdzająco głową. – W takim razie możesz już iść. Masz godzinę na zastanowienie się nad wszystkim, jeszcze będziesz mógł się wycofać, lecz kiedy znajdziesz się na dole, nie będzie odwrotu.
    - Jestem pewny tego, co chcę zrobić. Bardzo dobrze to sobie przemyślałem – odrzekłem. – Mogę już iść?
    - Oczywiście – potwierdziła kobieta. – Strach i wszystko inne zostaw w pokoju. Potrzebna ci będzie jedynie latarka i duża dawka odwagi.
           Wstałem z krzesła i wyszedłem z pomieszczenia. Za drzwiami czekał na mnie tata, który zaraz obrzucił mnie pytaniami. Był ciekawy tego, co wojskowi chcieli wiedzieć. Jednak ja, zamiast odpowiadać, od razu powiadomiłem go o tym, że schodzę na piąte piętro. Kiedy tylko to usłyszał, zrobił wielkie oczy i momentalnie się zatrzymał. Najwyraźniej nie wierzył w to, co słyszy. Powtórzyłem wypowiedź, po czym ruszyłem dalej. Rodzic zaraz mnie zatrzymał i próbował powstrzymać przed – jak to określił – popełnieniem największego błędu swojego życia, ale ja nie chciałem go słuchać.
          Można mnie uznać za rozwydrzonego bachora, który nie liczy się ze zdaniem innych i widzi jedynie czubek swojego nosa. Możliwe, że tak było, nie zaprzeczam. Wolałem jednak zaufać sobie niż innym. Jakaś nieodparta siła ciągnęła mnie tam i jednocześnie nie opuszczała nadzieja, że nic mi się nie stanie. Musiałem docenić to, że tak szybko mi zaufali i wykorzystać, bo druga taka szansa mogła mi się już nie trafić.
    - Możesz się jeszcze wycofać, nie rób głupstw – warknął ojciec, kiedy znaleźliśmy się już w pokoju.
    - Przestań mi w końcu truć – krzyknąłem. – Nie namówisz mnie do zmiany zdania. Chcę tam zejść i zdobyć tę cholerną książkę, a ty mi na pewno nie przeszkodzisz.
         Tata westchnął i opadł na łóżko. Najwyraźniej zrozumiał, że nie przekona mnie do wycofania się z tego całego gówna. Podjąłem decyzję i nie miałem zamiaru w tym nic zmieniać. Od zawsze byłem uparty jak osioł i robiłem to, co mi się podobało. Teraz także musiałem postawić na swoim i za nic w świecie się nie poddawać.
          Kiedy wybiła tak upragniona przeze mnie godzina czternasta, szybkim krokiem i z latarką w ręku wyszedłem z pokoju. Kierowałem się w stronę holu. Jak się okazało, wiele osób opuściło swoje cztery ściany, ale zobaczyć jak następny śmiałek idzie na pewną śmierć. Wiele osób rzucało mi pełne współczucia spojrzenia, ale ja starałem się nie myśleć o tym, co miało mnie spotkać. Wolałem wmawia sobie, że wyjdę ze wszystkiego cało, a inni jeszcze będą mnie podziwiać. To było prawie niemożliwe, ale musiałem spróbować, choćby dla samego siebie i dla własnego sumienia.
         Mówi się, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Właśnie w tym wypadku to powiedzenie miało się sprawdzić.

 

 

 
    - Masz latarkę? – zapytał jeden z tych mężczyzn, którzy byli na moim przesłuchaniu.
    - Tak – westchnąłem.
          Próbowałem się jakoś skoncentrować na zadaniu, ale tłum zgromadzony wokół uniemożliwiał mi to. Całe szczęście wejście na wyższe piętra zostało zamknięte, aby nie wzbudzać zbyt dużego zainteresowania cywili. Na czwartym poziomie mieszkają jedynie wojskowi, więc moje zejście niżej zostałoby i tak tylko w naszym gronie.
    - Pamiętasz cały plan? – kiwnąłem twierdząco głową. – Masz zejść na dół i jak najszybciej przebiec ten korytarz. Ma on około kilometra. Jeżeli twoja latarka zgaśnie, to znaczy, że bibliotekarka jest gdzieś niedaleko i wyczuła twoją obecność. Wtedy przyśpiesz, zgarnij pierwszą lepszą książkę i wracaj. Nie zaszywaj się nigdzie, nie rozglądaj, to zbyt niebezpieczne zadanie.
    - I tak prawdopodobnie jesteś naszą ostatnią nadzieją – wtrąciła kobieta, z którą rozmawiałem podczas przesłuchania. – Już nikt nie chce tam schodzić, wszyscy zbyt się boją.
    - Masz czas przez maksymalnie godzinę, później zamykamy właz na dobre. Postaraj się zmieścić w czasie, bo nawet idąc tam spacerkiem w tą i z powrotem, wyrobiłbyś się spokojnie w czterdzieści minut. Dasz radę?
    - Postaram się.
          W tym właśnie momencie właz został odsłonięty. Pod sobą zobaczyłem długie, kręte schody o długości kilkunastu metrów. Na samym dole panował półmrok, dzięki lampom awaryjnym, rozmieszczonym co kilka metrów na obu ścianach korytarza.
          Wciągnąłem ze świstem powietrze. Bałem się jak nigdy, dlatego wahałem się jeszcze czy aby na pewno schodzić na dół. Nie dano mi jednak więcej czasu do namysłu, bo inni zaraz zaczęli mnie pośpieszać. Westchnąłem i niepewnie mijałem następne schodki. Gdy stałem już na blado-brązowej posadzce, właz został zatrzaśnięty z hukiem. Ostatnia osoba jaką widziałem, to mój tata, którego usta układały się w słowo „Powodzenia”.
           Zostałem całkowicie sam. Towarzyszyła mi jedynie hucząca w uszach cisza, przerywana chwilami jękami dochodzącymi z dołu. Wolałem nie zaglądać na niższe piętra; bałem się, co mógłbym tam zobaczyć. Aby zaoszczędzić sobie niepotrzebnych wrażeń, po prostu szybkim marszem ruszyłem przed siebie.
           Pierwsze pół kilometra przeszedłem w spokoju, w końcu teoretycznie byłem tu sam. Zastosowałem się do poleceń wojskowych i przez cały czas miałem włączoną latarkę, mimo bardzo dobrego oświetlenia. Kiedy zostało mi jeszcze około trzystu metrów drogi, latarka zaczęła migać, aż całkowici padła. Próbowałem ją kilkakrotnie włączyć, jednak nic to nie dawało. Serce ze strachu prawie wyskoczyło mi z klatki piersiowej. Chciałem biec dalej, jednak usłyszałem za sobą jakiś hałas. Odwróciłem się i zobaczyłem, że światła zaczynają po kolei gasnąć, a w moją stronę zbliżała się bibliotekarka; miała podłużną, całkowicie białą twarz, ogromne puste oczy i szeroki uśmiech przyprawiający o dreszcze. Przyodziana była w białą suknię poplamioną bruzdami, prawdopodobnie, krwi. Ona sama unosiła się kilkanaście centymetrów nad ziemią.
          Krzyknąłem ze strachu i zacząłem biec przed siebie, potykając się cały czas i prawie wywracając. A ona? Śmiała się za moimi plecami. Dla niej to była zabawa w kotka i myszkę, kiedy ja byłem przerażony jak nigdy. Gdy udało mi się w końcu dostać do przestronnego holu, zaraz schowałem się za jakimś regałem i spomiędzy książek obserwowałem ją.
          Hol był ogromną salą o długości około pięćdziesięciu metrów i szerokości niedużo mniejszej. Bardzo zaskoczyło mnie to, że to pomieszczenie jest o wiele bardziej zadbane i czyste od całego zamieszkałego przez ludzi bunkra. Ściany były koloru bordowego, a sufit – szarego. Regały sięgały prawie samego sufitu, czyli około dziesięciu metrów. Schowałem się za pierwszą szafką, aby widzieć, kiedy ta istota znajdzie się w Sali. Czekając na nią, chwyciłem przy okazji pierwszą lepszą księgę i schowałem pod koszulkę. Domyślam się, że byłaby wściekła widząc, że wynoszę jej własność.
           Kiedy już weszła, a właściwie wleciała, to sali, zaczęła się nerwowo rozglądać. Mimo tego ten wredny uśmieszek nie schodził jej z ust tak, jakby była na niego skazana. Niepewnie ruszyła w moją stronę, a ja wstrzymałem oddech i starałem się nie wykonywać żadnego, nawet najmniejszego, ruchu. Zacząłem odmawiać ostatnią modlitwę przed śmiercią, gdyż byłem pewien, że zginę. Zacząłem żałować, że w ogóle zgodziłem się tu schodzić. To był chyba jeden z największych błędów, jakie popełniłem. Zrozumiałem, że choć czasem powinienem posłuchać innych, a nie zdawać się tylko na siebie. Pieprzony egoista. Szkoda tylko, że to doszło do mnie po czasie.
           Bibliotekarka zaczęła niepewnie chodzić z miejsca na miejsce, jakby od znalezienia mnie zależało jej życie. Dopiero gdy odeszła trochę od wejścia do korytarza, wstałem i chciałem jak najszybciej pobiec w jego stronę, a potem już tylko do włazu. Może bym nie zdążył, albo w czasie uciekania upadł ze zmęczenia i już nie wstał, ale musiałem spróbować. Zawsze żyłem spontanicznie, a decyzje podejmowałem od razu. Nie zawsze były to dobre decyzje, ale mimo tego nie mogłem bezczynnie stać i czekać, aż ona mnie zajdzie, a wtedy nie byłoby już odwrotu.
           Gdy tylko podniosłem się do pozycji stojącej, jak na złość, strąciłem łokciem książkę. Huk, który spowodował jej upadek sprawił, że zwróciłem na siebie uwagę tego przedziwnego, a zarazem strasznego, stworzenia. Przez to musiałem pobiec w przeciwną stronę, niż zamierzałem i znów ukrywać się pomiędzy stertą porozwalanych księg. Stworzenie zaraz zaczęło mnie gonić, nie ustając ani na chwilę. Wszelkie próby schowania się między półkami spełzały na niczym, a ja zaczynałem opadać z sił. W pewnym momencie potknąłem się o własną nogę i upadłem prosto na ścianę. Zjechałem po niej i odwróciłem się przodem do bibliotekarki, która zmierzała prosto na mnie.
    - I czy warto było uciekać? – zapytała, głosem przyprawiającym o dreszcze.
          Już szykowała się na atak na mnie. To był mój koniec, nawet nie zdążyłem się pożegnać z ojcem. Zamiast żyć z nim w dobrych stosunkach, wolałem się kłócić. Nienawidziłem go za to, jaki był dla mnie i mojego brata przez całe życie, ale to jednak był mój rodzony tata. Straciłem już matkę, nie mogłem stracić i ojca przez mój egoizm i bezmyślność. A już na pewno nie przez zawiść.
           Szykując się na śmierć, zakryłem jedynie twarz dłonią.

niedziela, 17 maja 2015

Rozdział 6 Bibliotekarka

          Zdziwiony stanąłem bez ruchu. Doskonale znałem ten głos, wiedziałem to, ale mimo wszystko bałem się odwrócić. Ostatnimi czasy zdarzały się w moim życiu same niesamowite, ale i zarazem, niezbyt miłe rzeczy, dlatego nie wiedziałem co robić. Kiedy wszystkie oczy zostały zwrócone w moją stronę, odwróciłem się. Zobaczyłem starszego mężczyznę, na oko około czterdziestu lat. Był mojego wzrostu i posiadał czarne bujne włosy z oznakami siwizny i kilkodniowy zarost. Miał podkrążone oczy i zmęczoną twarz, która wyglądała tak, jakby nie spał kilka nocy.
    - Tata? – wydukałem cicho. Przecież on zginął na wojnie, a teraz stał przede mną. Wyglądał nieco inaczej, niż go pamiętałem. W końcu długo go nie widziałem, przez ten cały czas myślałem, że mam tylko matkę. Tylko co w takim razie działo się z nim przez ten cały czas?
          W oczach mężczyzny pojawiły się łzy. Po chwili podszedł do mnie i przytulił mnie do siebie.  Ja to stałem jak słup, nie mogąc zrobić żadnego ruchu. Wciąż nie mogło dotrzeć do mnie to, że mój ojciec żyje. Wprawdzie nie znaleziono jego ciała na wojnie, lecz powinien wrócić  jeszcze ponad miesiąc temu.
    - G-gdzie ty byłeś? – wydukałem z siebie po jakimś czasie. Mężczyzna puścił mnie, uśmiechnął się i odrzekł:
     - To długa historia. Chodźmy do mojego pokoju, wszystko ci opowiem.

 

 

 
          Ojciec zaprowadził mnie do swojego pokoju, znajdującego się kilkanaście metrów dalej. Jak się okazało, był jedną z najważniejszych osób w całym tym wojskowym burdelu. Nie chciał mi powiedzieć co się z nim działo, żądał, abym najpierw ja opowiedział o tych kilku dniach spędzonych na powierzchni wraz z zgrają żywych trupów. Cały czas zadawał mi jakieś pytania, przez co ja nie mogłem go wypytać o jego zniknięcie.
    - A skąd miałeś broń? – zapytał, dokładnie lustrując mnie swoimi bordowymi, prawie czerwonymi, oczami.
    - Kiedy schowałem się w szafie, zorientowałem się, że zanim zniknąłeś, zostawiłeś tam pokaźną ilość broni – wzruszyłem ramionami, po czym zmarszczyłem czoło. – Właśnie, jakim cudem ty żyjesz?
          Tata popatrzył na mnie nieco zdziwiony, lecz nie odezwał się ani słowem. Wyglądało to tak, jakby układał w głowie dokładny scenariusz tego czasu, przez który myślałem, że nie żyje.
    - Cały czas byłem tu, w tym bunkrze i w tym pokoju.
          Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Nie wiedziałem czy on tylko żartuje, czy mówi prawdę. Skoro przez te miesiące siedział tutaj, to dlaczego nie dał znaku życia, a wojsko wmawiało mi i mojej mamie że on nie żyje? Tysiące pytać pogrążało moją głowę, ale ja nie mogłem wydusić  z siebie ani słowa. Powiedziałam tylko ciche: Jak?
    - Istnieje pewna organizacja zajmująca się rzeczami paranormalnymi. Często angażowani ją do niej zasłużeni wojskowi, gdyż takie osoby mają mocne nerwy i radzą sobie w takich sytuacjach. Wybrali mnie. Ponieważ oficjalnie ta Organizacja nie istnieje to musiałem „zniknąć”. Odebrali mi telefon i zabronili wszelkich prób skontaktowania się z wami z groźbą zlikwidowania mnie. Musiałem się ich słuchać, nie miałem wyjścia. Ta organizacja nazywana jest Organizacją Exodusu.
    - Ale dlaczego przebywałeś tutaj? – zapytałem, coraz bardziej zaciekawiony tą całą historią.
    - To nie jest zwykły bunkier z czasów wojny. Nikt nie wie kto go stworzył, kiedy i jak. Teoretycznie on nie istnieje, do tej pory wiedzieliśmy o tym tylko my; ja i kilkanaście osób zajmujących się badaniem tego miejsca. Pierwsze cztery piętra są zdatne do zamieszkania, można tutaj spokojnie przeżyć, jednak wejście dalej bez zezwolenia jest zabronione. Tam coś się czai, na dziesięć ekspedycji tylko jedna wróciła, ale i tak w niepełnym składzie. Powiedzieli, że widzieli jakąś istotę, nazywamy ją bibliotekarką z powodu ogromnej ilości książek, które tam są. To jednak nie wszystko. Nikt nie wie, ile pięter w dół liczy ta aglomeracja, nawet nie można tego oszacować. Miesiąc temu pięć osób postanowiło odnaleźć dno tego tajemniczego miejsca, oczywiście cały czas utrzymując z nami kontakt poprzez mini-słuchawki. Kiedy już znajdowali się na trzysta osiemdziesiątym trzecim piętrze, jakieś cholerstwo ich zaatakowało, nie wrócili już nigdy. Nie chcemy, aby ktokolwiek tu mieszkał z powodu niebezpieczeństwa, ale nie mamy wyjścia. Wczoraj grupa naszych wyruszyła na wyprawę w poszukiwaniu życia mając nadzieję, że w innych większych miastach również znajduje się jakaś garstka ocalałych. Dopóki nie wrócą, nie mamy prawa stąd wychodzić, jedynie w poszukiwaniu jedzenia. Do Filadelfii jest około dwustu kilometrów. Zakładając, że dziennie będą przechodzić dwadzieścia pięć kilometrów, to dojdą tam w osiem dni, nie więcej. A więc jeżeli nie powrócą za maksymalnie osiemnaście dni, będziemy zmuszeni wysłać drugą ekspedycję, tym razem w przeciwnym kierunku – do Hartford.
    - A co z tą bibliotekarką?
    - Nie wiemy o niej wiele. Ostatnia trzyosobowa grupa wróciła bez jednej osoby. Powiedzieli, że znaleźni dużą bibliotekę z różnymi nazwiskami napisanymi na okładkach książek. Ten, który zginął, odnalazł księgę ze swoimi danymi. Kiedy tylko ją otworzył, rozpadł się w pył. Zaraz potem zaatakowała ich ona. Niestety więcej nie zdołaliśmy z nich wydusić, po prostu osaleli. Nie mieliśmy szansy zbadać tych książek. Nikt nie jest chętny do tego, aby tam wrócić, a my nie chcemy nikogo zmuszać. Za dużo naszych zginęło, musimy szkolić cywili na stalkerów i żołnierzy.
    - W takim razie ja pójdę – odezwałem się po chwili namysłu. Ojciec popatrzył na mnie z przestrachem.
    - Nawet się nie waż! – zaprotestował. – To zbyt niebezpieczne. To, że udało ci się przeżyć na powierzchni nie znaczy, że jesteś w pełni wyszkolony na takie misje.
    - Tato, mógłbyś w końcu przestać traktować mnie jak dziecko? – syknąłem. – Jestem pełnoletni i dałem sobie radę z zombie. Umiem posługiwać się bronią, nie musisz się bać. Mogę zdobyć te książki i wam je przynieść, a przy okazji lepiej zbadać sytuację na piątym piętrze.
    - Posłuchaj, to nie zależy tylko ode mnie. Główny dowódca musi wydać zgodę, ale nie zrobi tego, jeśli nie przejdziesz dokładnego przeszkolenia.  Po za tym gdyby dowiedzieli się, że dowiedziałeś się o czymkolwiek, ja byłbym pierwszą osobą którą podejrzewaliby o wygadane ci wszystkiego. Takie sprawy jak ta są tajne i nie mają prawa wyjść po za grono wykwalifikowanych funkcjonariuszy wojska. Zaraz zostałbym wydalony, a nie chcę tego, bo dzięki mojemu stanowisku jestem na bieżąco i wiem o wszystkim co się dzieje. Obiecaj mi, że nikt się nie dowie o Bibliotekarce.
    - Obiecuję – westchnąłem. – Wybacz, muszę do toalety.
          Wyszedłem z pokoju i skierowałem się w stronę tej ogromnej Sali. Musiałem to wszystko na spokojnie przemyśleć, bez świadków. Zegar ścienny wskazywał już godzinę ósmą wieczorem, a o tej porze większość ludzi dawno siedziała w swoich pokojach. Czas, kiedy opowiadałem tacie o wszystkim minął nadzwyczaj szybko. Komandosi mieli przesłuchać mnie dopiero jutro w południe, więc miałem trochę czasu dla siebie.
           Mimo straży, pilnującej śluzy wejściowej oraz każdego piętra, każdy bał się nagłego wtargnięcia niepożądanych gości. Na powierzchni sam spędziłem kilka dni, ale to wystarczyło, abym zrozumiał jak naprawdę wygląda świat. Te ciała znajdujące się w każdym zakątku miasta, zapach rozkładu i bruzdy krwi rozlane po ulicy.
          Kiedy znalazłem się w holu, zauważyłem dwóch żołnierzy pilnujących włazu prowadzącego na piąte piętro. Kiedy tylko mnie zobaczyli, zaraz przywołali mnie do siebie.
    - Co ty tu robisz, dzieciaku? – powiedział jeden ze Stróży, na oko w wieku mojego ojca. Poprzez czarną tłustą grzywkę spadającą mu na czoło, dokładnie mnie lustrował swoimi ciemnymi oczami. – Nie wiesz, że o tej porze jest tu niebezpiecznie? – zapytał, na co drugi zarechotał.
    - Tak się składa, że prawie cztery dni na powierzchni nauczyły mnie czegoś - strach służy tylko tchórzom – mruknąłem, na co obaj popatrzyli na mnie zdziwionymi oczami. Widać nie spodziewali się, że ten „tester” będzie tak młody jak ja. Nawet ci stalkerzy, których spotkałem na powierzchni, cały czas mi to powtarzali.
    - A więc to ciebie znaleziono na górze? – zapytał drugi, nieco starszy ode mnie i bardziej zadbany od swojego towarzysza. Kiwnąłem tylko głową. – I jak tam jest? – wskazał głową w przestrzeń nad sobą.
    - Lepiej dla was, że tego nie wiecie – westchnąłem. – Wystarczy wam tyle, że człowiek już nie jest władcą Ziemi, teraz rządzi tam kto inny. My jesteśmy tu jedynie niepotrzebnymi nikomu szkodnikami, jak robaki.
          Najwyraźniej moje słowa ewidentnie jakoś wpłynęły na strażników, gdyż później nie odezwali się ani słowem. Odszedłem od nich i zmierzyłem w stronę swojego pokoju. Pomyślałem, że teraz tylko sen jest w stanie jakoś ukoić moje myśli. Musiałem tylko przeczekać do jutra aż opowiem komandosom o wydarzeniach, które działy się na ziemi, jedynie oni byliby teraz w stanie coś zaradzić. Nadzieja była jeszcze w tej grupie ochotników, która wyruszyła w stronę Filadelfii. Może przynajmniej tam da się wyjść na powierzchnię bez obaw, że coś zaatakuje ludzi.
          Wszedłem do pokoju. Zauważyłem, że tata już w najlepsze śpi, cicho pochrapując. Zdjąłem buty i, nie przebierając się ani nie myjąc, zmęczony opadłem na łóżko. To był naprawdę ciężki dzień.

 

 

 
          Obudziłem się cały zalany zimnym potem. Cały czas słyszałem w głowie jakieś krzyki o pomoc, charczenie i głos, który ciągle kazał mi zejść na dół na piąte piętro. Z jednej strony chciałem to zrobić bo ciekawość niesamowicie mnie zżerała, ale z drugiej bałem się tego, co mogłem tam zastać.  W końcu prawie wszyscy który się tam znaleźli, najzwyczajniej nie wrócili. Nie byłem nikim nadzwyczajnym kto dałby rade to przeżyć, choć miałem taką nadzieję. Na początku myślałem, że jestem unikalny i jako jedyny przeżyłem Apokalipsę, kiedy tak naprawdę okazało się, że jest kilkadziesiąt tysięcy podobnych do mnie. Na powierzchni dawałem sobie radę tylko z pomocą Thomasa, choć później wiedziałem już jak sobie radzić. Całe szczęście szybko się uczę.
    - Dlaczego nie śpisz? – posłyszałem. Odwróciłem głowę w stronę głosu i zobaczyłem ojca, który przyglądał mi się zaspanym wzrokiem.
    - Powiedzmy, że nie mogę przyzwyczaić się do takiej ciszy – mruknąłem. – Tam, na górze, zawsze był jakiś hałas, a tutaj wreszcie nie trzeba się bać. Byłem pewny, że już nigdy nie zobaczę żadnych ludzi, a teraz widzę ich tysiące. Jakaś paranoja.
    - Rozumiem, że to może być dla ciebie dziwne uczucie  – westchnął, po czym po chwili ciszy mówił dalej. – Mówiłem ci już, że jestem z ciebie naprawdę dumny? Zawsze uważałem cię za zwykłego dzieciaka, który próbuje popisać się przed kolegami, a kiedy przychodzi co do czego to nie umie sobie z niczym poradzić. Okazało się jednak, że tak naprawdę cię nie znam.
    - Może dlatego, że prawie w ogóle nie spędzałeś ze mną czasu – mruknąłem. Tata próbował coś powiedzieć, ale mu przerwałem. – Rozumiem, że pracowałeś i zarabiałeś, a za twoje pieniądze żyliśmy. Nie pomyślałeś jednak, że potrzebuję też ojca, a nie jedynie matki? Kiedy wracałeś z misji wolałeś spotykać się z kolegami albo zaszywać się w swoim pokoju i przesiadywać tam godzinami. Ze mną praktycznie nie rozmawiałeś, tylko czasem zamieniłeś słowo. Nawet mój wychowawca był mi bardziej bliski niż ty.
          Ojciec westchnął, wstał z łóżka i zaczął iść w moją stronę. Usiadł obok mnie i położył mi na ramieniu swoją dłoń.
    - Posłuchaj, ja wiem, że nie byłem dobrym ojcem, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Ale wojna zmienia ludzi. Codziennie widziałem morderstwa, okrucieństwa i inne rzeczy, których na co dzień nie widuje przeciętny człowiek. Zawsze po każdej misji musiałem się po prostu pozbierać, ale teraz jest już o wiele lepiej. Chcę nadrobić te wszystkie dni, które zamiast spędzać z tobą spędzałem zamknięty w swoim pokoju. Wiem, że pewnie jest już o wiele za późno na naprawianie tych osiemnastu lat, ale chcę chociaż….
    - Nie wiem czy warto – przerwałem mu. – Nauczyłem się żyć bez ojca. Wybacz, że to powiem, ale cię już nie potrzebuję. Jestem już dorosły. Jako nastolatek, owszem, byłeś mi potrzebny, ale nie teraz. Doskonale sam sobie radzę, ale miło że wreszcie zrozumiałeś swoje błędy – uśmiechnąłem się do niego ponuro i odwróciłem się na drugi bok szczelniej przykrywając się kołdrą. Rodzic siedział jeszcze chwilę na moim łóżku, po czym niechętnie wstał i wyszedł z pokoju.
          Wiedziałem, że zachowałem się z stosunku do niego bardzo arogancko, ale on taki był dla mnie przez całe moje życie. Nie raz prosiłem go o pomoc, zadawałem różne pytania, a on tylko odpowiadał  „Jestem zmęczony, zapytaj matki”, po czym bezustannie wpatrywał się w ekran wyłączonego telewizora. Nie wiem co w nim widział, ale na pewno nie było to nic miłego. W każdym razie ignorował mnie, traktował jak powietrze, więc miałem zamiar odpłacić mu tym samym.
          „Wojna zmienia ludzi” – też mi coś.
          W każdej chwili mógł odejść z wojska, znaleźć inną pracę, ale on wolał dalej ciągnąć tą chorą gierkę. W Afganistanie udawał bohatera, ale w domu był wrakiem człowieka. Jedyną osobą w rodzinie, z którą rozmawiał, była mama. Mnie i mojego brata miał wtedy gdzieś, dla niego nie istnieliśmy. Tak, jakby nas obwiniał o wszystko zło tego świata. Nie liczyliśmy się dla niego, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Jedyne słowa jakie od niego słyszałem, to ”Dlaczego tak późno wróciłeś” albo „Gdzie o tej porze wychodzisz”. Z tego właśnie powodu byłem dla niego taki nie miły - nie chciałem, aby udawał super tatusia, kiedy tak naprawdę w ogóle go nie miałem.

piątek, 8 maja 2015

Rozdział 5 Strefa Domina




    - Co masz na myśli? – zapytałem i zmarszczyłem brwi. – Czy ty chociaż raz możesz przestać mówić szyfrem? To jest aż tak trudne? – zirytowałem się.
    - Nie mogę. Jestem duchem i teoretycznie nie powinnam ci się również pojawiać, a jeśli powiedziałabym ci wszystko, Starsi nie pozwoliliby mi więcej wracać na ziemię – mruknęła wzruszając ramionami i patrząc na mnie przepraszająco. - Wybacz, naprawdę chciałabym ci wszystko wyjaśnić, ale oni zaraz by się wszystkiego dowiedzieli. Nie chcą, żebyś wiedział za dużo, za to nie będą mogli nic poradzić, jeżeli sam do tego dojdziesz.
    - Więc nie mogę liczyć na twoją pomoc? – dopytywałem, ale ciemnowłosa pokręciła przecząco głową. Westchnąłem.
    - Uwierz mi, Thom naprawdę cię potrzebuje, a ty jego, tylko jeszcze oboje tego nie wiecie. Tak naprawdę go nie znasz, nie wiesz jaki on jest, ale to naprawdę wrażliwy chłopak.
    - Błagam, tylko nie mów, że jest mi potrzebny i bez niego nie przetrwam, bo to wszystko jego wina. To przez niego musiałem szukać Buru, bo on leżał spity i gadał sam do siebie. To przez niego znaleźli mnie, zabrali i torturowali. To wszystko jego wina, a uciekłem bez jego gównianej pomocy, sam sobie poradziłem, więc mi teraz nic tutaj nie wmawiaj! – krzyknąłem i walnąłem pięścią o ścianę. Zaskoczyło mnie to, że zostało w niej dość głębokie wgłębienie. Nie zwróciłem na to większej uwagi tłumacząc sobie, że z powodu całej tej Apokalipsy tynk zaczął już odpadać od ścian. – Doskonale poradzę sobie bez niego i jego zasranych rad. Nie jest mi do niczego potrzebny, sam znajdę spowiednika i zobaczysz, że jeszcze będzie mnie przepraszać, że się tak wymądrzał.
    - Masz mu za złe, że się wtedy upił – stwierdziła, na co tylko prychnąłem i oparłem się czołem o ścianę. – Przecież sam mówiłeś, że go rozumiesz. W końcu dziesięć lat spędził po drugiej stronie.
    - Uważasz, że to go usprawiedliwia – warknąłem, nawet nie obdarzając dziewczynki spojrzeniem. – W tamtej chwili zamiast myśleć o całej ludzkości, wolał się upić i zapomnieć o wszystkim! Jeszcze rozumiem jego obojętność na ciała leżące na ulicy i rozdrażnienie, ale to już przesada!
    - Ty nie wiesz co on tam przeżył…
    - Wiec mnie oświeć! – przerwałem jej. Ta tylko westchnęła.
    - W tamtym świecie już wieki toczą się wojny. Oni wytrenowali go na maszynę do zabijania. Miał nie czuć bólu, strachu, jedynie nienawiść i rządzę krwi czy mordu. Zapomnieli jednak, że to żywa istota i nigdy im się to nie uda, lecz Thom starał się być silny. Nie okazywał żadnych uczuć, wiedział, że zasłużył na taką karę za zabicie…
    - Co?! Jakie zabójstwo? – zdziwiłem się. – Mi mówił, że nie dopilnował jakiejś czarownicy czy coś takiego…
    - Okłamał Cię – westchnęła. – On zabił tę dziewczynę. Miał dość ciągłego łażenia za nią, dlatego pewnego dnia pod wpływem narkotyków zaatakował ją i zadźgał. Nie był sobą, coś go opętało, jakiś demon, ale Rada nie brała tego pod uwagę. Dla nich najważniejsze było to, że pozbawił życia osoby nadprzyrodzonej. Policja do tej pory nie wie, kto tak naprawdę skrzywdził tę dziewczynę, ale Starsi wiedzą swoje i byli zmuszeni do wyciągnięcia konsekwencji.
           Zamurowało mnie. Myślałem, a właściwie miałem nadzieję, że choć trochę znam tego chłopaka, a okazało się, że mnie okłamał. Z każdą chwilą nienawidziłem go coraz bardziej, z dnia na dzień, z minuty na minutę dowiadywałem się o nim coraz więcej. Kiedy miałem nadzieję, że jest w stu procentach szczery w stosunku do mnie, okazał się mnie oszukać. Nie miałem zamiaru szukać go teraz po całym mieście, wolałem działać na własną rękę. Obiecałem sobie, że pierwsze co zrobię jeżeli uda mi się go spotkać, to mimo wszystko dam mu z pięści w twarz. Tak naprawdę nie zrobił nic poważnego, ale z jakiegoś powodu czułem do niego niesamowitą niechęć.
          Kiedy odwróciłem głowę zorientowałem się, że Kelly nie ma. I dobrze. Położyłem się na łóżku i przez dobrych kilka sekund wpatrywałem się w sufit. W końcu te sekundy przerodziły się w minuty, a minuty w godziny. Czułem przeszywający ból na całym ciele, nie tylko z powodu pleców. Byłem zmęczony całym tym bieganiem po mieście i uciekaniem. Zasnąć udało mi się dopiero wtedy, kiedy po raz pierwszy od kilku dni zobaczyłem promień słońca rzucany na podłogę przez wschodzące słońce.



          Znajdowałem się w jakimś pokoju, prawdopodobnie dziewczęcym sądząc po wystroju. Drzwi do łazienki były otwarte, a w środku była jakaś dziewczyna czyszcząca zęby nicią dentystyczną. Podszedłem bliżej, aby móc się jej przyglądnąć. Miała ciemne długie włosy i zielone oczy, zupełnie jak ta dziewczyna z moich snów. Była identyczna, o ile to właśnie nie ona. Lecz dopiero teraz miałem szansę zobaczyć jej twarz. Duże smutne oczy i malinowe pełne usta. Była naprawdę piękna.
          Mimo tego, że stałem tuż obok niej, ona nie zwracała na mnie uwagi, zdawała się mnie nie zauważać. Machałam jej dłonią przed oczami, ale ona nadal wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Dopiero kiedy stanąłem za nią, zobaczyłem czyjeś odbicie w lustrze. Mężczyzna był ubrany na czarno, kaptur zarzucony na głowę zasłaniał mu całą twarz, prócz dwóch rzeczy: przekrwionych dużych oczu i tego szyderczego uśmiechu. A najgorsze było to, że tym facetem byłem ja.
          Ciemnowłosa również zobaczyła moje odbicie, gdyż zaraz zaprzestała wszystkich czynności i za jednym zamachem odwróciła się za siebie. Mimo tego, nie zdołała mnie zobaczyć, nawet ja widziałem siebie jedynie w lustrze. Zanim ponowiła czyszczenie zębów, odsunąłem się na bok i usiadłem na brzegu wanny. Nie wiedziałem co się działo, nic nie rozumiałem.
          W pewnej chwili zamurowało mnie. Nić, którą zielonooka czyściła usta, zaszyła jej usta. Szybko wstałem i pobiegłem w jej stronę. Niepohamowany strach gościł w jej oczach, a kiedy mój wizerunek pojawił się w zwierciadle – wręcz oszalała. Spanikowałem również ja, kiedy oczy dziewczyny stały się całkowicie białe, a ona zaczęła lewitować. Cofnąłem się o krok i poślizgnąłem się na śliskich płytkach, po czym z impetem wylądowałem na mokrej posadzce. Huk był niesamowity, ale zaraz nastolatka również spadła na ziemię. Rozmasowała tylko biodro i wbiegła do pokoju, przy okazji przenikając przeze mnie. Teraz byłem już całkowicie zdezorientowany, musiałem się dowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi.
          Wszedłem do pokoju. Dziewczyna wygrzebała spomiędzy sterty książek znajdujących się na półce jakiś gruby tom i zaczęła go nerwowo przeczesywać. Gdy znalazła pożądaną stronę, szybko wszystko przeczytała i popędziła do łazienki. Zaglądnąłem do Księgi i moim oczom ukazało się zaklęcie Spowiednika. Przewróciłem kartkę i zacząłem szukać jakiegoś zaklęcia, sam nie wiem jakiego. Coś kazało mi to robić. Zatrzymałem się dopiero na około dwieście dziesiątej i wyrwałem ją. Ty po co?



         Obudziłem się cały mokry od potu. Przetarłem czoło i spojrzałem za okno. Po raz pierwszy od tak długiego czasu miałem szansę zobaczyć kilka promieni słonecznych, które nieśmiało przeciskały się przez ciemne chmury deszczowe tworząc niewielką tęczę. Uśmiechnąłem się lekko i ziewnąłem szeroko, po czym wstałem.
          Opierając się ręką o łóżku, poczułem coś szorstkiego, prawdopodobnie jakąś kartkę. Zdziwiony popatrzyłem w tamtą stronę i zauważyłem tą samą stronę, którą wyrwałem z tamtej Księgi. Nie wiedziałem co powiedzieć, byłem zaskoczony jak nigdy. Skąd to mogło się tu wziąć, skoro to wszystko to był jedynie sen. Czy możliwym było to, abym mógł przenosić przedmioty w czasie i w przestrzeni? Kiedyś zdarzyło mi się z nerwach za pomocą umysłu rzucić wazonem w ścianę, ale później podobnych sytuacji nie było, aż do teraz.
          Niepewnie podniosłem kartkę i zacząłem czytać tekst napisany na niej.
„Zaklęcie Skażonej Krwi polega na pozbyciu się jakichkolwiek ran czy zadrapań z ciała istoty nadprzyrodzonej. Musi być wypowiedziane przez członka Braterstwa Wielkiego Fushicho, tylko wtedy zadziała. Dzięki niemu możliwe jest pozbycie się obrażenia i niepozostawienia jakiejkolwiek blizny czy śladu. Niestety złamania czy urazy wewnętrzne zostają bez zmian, zaklęcie działa tylko na rany zewnętrzne.”
          Miałem nadzieję, że będę mógł pozbyć się szram na plecach, choć nie należałem do żadnego bractwa. Chwyciłem stronę i zacząłem wymawiać po kolei słowa napisane na kawałku papieru:
    - Ciało za ciało, krew za krew. Feniksie, Ty dbasz o swoich. Spraw, by wszystkie rany z mojego ciała i duszy zniknęły. Ciało za ciało, krew za krew.
          Nagle poczułem lekkie mrowienie na plecach, a później okropny ból, który z chwili na chwilę zniknął. Syknąłem i ostrożnie zacząłem zsuwać z siebie koszulę, po czym stanąłem tyłem do lustra. Zatkało mnie. Po ranach, które sprawiały mi tak duży ból, nie było śladu. Nie wiedziałem co powiedzieć, zrobić. Po prostu stałem i czekałem, sam nie wiem na no. Poruszyłem się dopiero po jakimś czasie, założyłem bluzkę i zszedłem na dół. Głód który czułem, nie pozwalał mi myśleć. Zjadłem, sczerstwiałą już, kromkę chleba i zacząłem szukać swoich rzeczy; łuk z kołczanem przełożyłem przez ramię, a miecz chwyciłem do ręki.
          Już trzymałem rękę na klamce i chciałem wyjść, kiedy na zewnątrz usłyszałem jakieś odgłosy. Odsunąłem się, wcześniej ostrożnie zamykając drzwi na klucz, kiedy nagle ktoś zaczął próbować je otworzyć. Wyciągnąłem miecz zastanawiając się, czy uciekać tylnym wejściem czy lepiej czekać. Postanowiłem w końcu zaryzykować i po prostu wyjść na zewnątrz. W razie czego miałem broń więc nie byłem całkowicie pewny swojej nadchodzącej śmierci. Wciągnąłem powietrze, przekręciłem zamek i wyszedłem na zewnątrz.
          Zamurowało mnie. Przed moimi oczami stał człowiek, najprawdziwszy człowiek. Był mojego wzrostu, jednak o wiele starszy, na oko około czterdziestki. Na jego głowie widać już było oznaki siwizny, a dało się także zauważyć ciemny zarost. Miał wąskie usta i małe brązowe oczy, które lustrowały mnie ze nieukrawanym zaskoczeniem. Ubrany był z wojskowy uniform i wysokie czarne glany.
    - Co ty, dzieciaku, tu robisz? – zdziwił się, patrząc na mnie w wielkim niedowierzaniem. – Przecież wszyscy powinni być w bunkrze, zabronione jest wychodzenie  z niego.
    - Jaki bunkier, o co chodzi? – zapytałem i zmarszczyłem czoło.  – To w ogóle jacyś ludzie jeszcze żyją? Myślałem, że wszyscy zginęli.
    - A ja byłem pewny, że każdy, kto tylko zdołał uciec przed zombie jest w bunkrze, a nie na powierzchni – mruknął. – Jakim cudem udało ci się uciec przed trupami?
    - Powiedzmy, że miałem pomocnika – mruknąłem na wspomnienie Thomasa. – Tylko skoro wszyscy żyjący ludzie mieszkają w jakimś bunkrze, co pan tu robi? – zapytałem.
    - Powiedzmy, że jestem kimś w stylu stalkera.  Codziennie nas dwóch wychodzi na powierzchnię, aby zebrać jakieś zapasy jedzenia, który znajdujemy po domach, ubrania czy inne rzeczy, które na pewno przydadzą nam się w przetrwaniu. Jeżeli znajdujemy jakieś żywe zwierzęta, zabieramy je ze sobą o ile pozwala nam na to ich wielkość.
    - A ile ludzi przeżyło? Jest was choć tysiąc?
    - Chłopaczku – prychnął z dumą. – W całej aglomeracji pomieści się dobre sześćdziesiąt tysięcy ludzi na czterech piętrach w tym piętro wojskowo-rządowe. Wszystkich jest około pięćdziesięciu pięciu tysięcy, więc pewna część społeczeństwa przetrwała. Ale nie mówmy teraz o tym, lepiej się stąd zabierajmy. Pod ziemią będziemy bezpieczni i wtedy będę mógł ci to wszystko wytłumaczyć, dobra? – zaproponował, po czym uśmiechnął się lekko. Kiwnąłem niepewnie głową i ostrożnie wyszliśmy z budynku, cały czas rozglądając się, czy aby na pewno nikt nas nie obserwuje.
           W ciszy przeszliśmy około trzystu metrów, aż trafiliśmy do jednego z biurowców, dokładnie do Empire State Building. Czułem się dziwnie widząc, że na co dzień zadbany i piękny budynek był teraz zrujnowany, a w środku walały się ciała różnych ludzi i towarzyszył temu cuchnący smród. Zatkałem nos rękawem bluzy i ruszyliśmy dalej. Podeszliśmy do jednych z drzwi, mężczyzna otworzył je, a naszym oczom ukazały się schody. Ponieważ światło dnia sięgało jedynie półpiętra, stal ker musiał zaświecić siedemdziesięciowatową latarkę, abyśmy mogli iść dalej. Przemierzyliśmy około dziesięciu pięter z dół, zanim zdołałem zobaczyć dużą śluzę, przy której stał jakiś człowiek.
          Był ubrany podobnie co ten, którego spotkałem na powierzchni, jednak był nieco starszy i miał o wiele poważniejsze rysy twarzy. Wyglądał na typowego wojskowego, którego wojny toczące się na całym świecie zmieniły do tego stopnia, że nie odczuwał strachu, bólu ani współczucia.
    - Co tu robi ten dzieciak? – zapytał zimno i popatrzył na mnie kątem oka. Ugiąłem się pod jego ciężkim spojrzeniem, które sprawiało, że moje ciało przeszył dreszcz.
    - Nie uwierzysz, ale spotkałem go w jednym z domów. Mówi, że odkąd nastała apokalipsa żył na powierzchni.
    - Możliwe, nigdy go nie widziałem w strefie, a wątpię, aby chłopaki wypuścili takiego młodziaka – mruknął, po czym zwrócił się do mnie. – Chodź, opowiesz nam wszystko na temat życia na powierzchni. Co się dzieje z zombie i inne tego typu pytania. Musimy wiedzieć wszystko o tym, co się dzieje na górze.
          Podeszliśmy do ciemnej śluzy o szerokości około czterech metrów i wysokości trzech. Starszy wojskowy zdjął z ramienia automat i uderzył nim w metalowe drzwi kilka razy. Brzmiało to jak alfabet morska; trzy kropki, kreska i dwie kropki. Był to jakiś skrót – S i D. Jak mi to później wyjaśnił człowiek, którego spotkałem, oznaczało to Strefę Domina czyli cały bunkier wraz z przejściami technicznymi oraz tunelami rządowymi. Powodu tej nazwy – nie wyjaśnił.
          Nagle usłyszałem trzask, a wrota ze skrzypnięciem zaczęły się powoli otwierać. Zauważyłem dwóch strażników w młodym wieku, około dwudziestu pięciu lat, którzy na mój widok nieco się zdziwili. Wojskowy, widząc to, mruknął tylko ciche: „tester”, na co mężczyźni popatrzyli na mnie z uznaniem. Lecz ja nie zwracałem na nich zbytniej uwagi, bardziej skupiłem się na długim, ciemnym korytarzu przed nami. Jedynie co kilkanaście metrów przestrzeń wokół oświetlały dwie lampy awaryjne usytuowane na dwóch równoległych ścianach. Wszystkiemu towarzyszył zapach wilgotnej gliny pomieszanej z wonią kory drzewa.
    - Chodźmy – powiedział jeden ze strażników, przerywając moje rozmyślania. Zamknął śluzę, po czym wraz z nami ruszył naprzód. Przemierzyliśmy około dwustu metrów, aż natrafiliśmy na zakratowaną bramę, która zaraz została otwarta kluczem.
    - Dalej idziecie sami, ja wracam na patrol – powiedział wartownik, zasalutował i ruszył z powrotem. Dalszą drogę, to znaczy kilkadziesiąt następnych długich metrów, przemierzyliśmy w ciszy. Kiedy doszliśmy do ogromnego holu, z wrażenia otworzyłem buzię.
          Była to ogromna sala w kształcie kwadratu o długości około stu metrów i wysokości dwunastu. Aby się do niej dostać, należało wyjść z tunelu i zejść około pięćdziesięciu stopni w dół.  Co, około, dwadzieścia pięć metrów dało się zauważyć okrągłą białą kolumnę podtrzymującą sufit. Wszystko było utrzymane głównie w jasnych kolorach, a całą salę przemierzały dziesiątki ludzi. Czułem się tak, jak przed całą tą apokalipsą. Ten bunkier przypominał mikro-miasto, w którym ludzie starali się żyć normalnie. Pytanie tylko, czy w takim wypadku mogli mieć jakiekolwiek perspektywy na przyszłość?
     - Chodź do sektora wojskowego, będziesz musiał nam opowiedzieć o tym, jak przetrwałeś na Ziemi i co z zombie – powiedział ten dowodzący i podeszliśmy do krętych schodów, które prowadziły w dół do dokładnie takiej samej Sali co tamta.
          Zeszliśmy jeszcze dwa poziomy w dół, aż znaleźliśmy na ostatnim piętrze, gdyż reszta stopni była zablokowana kratą, a dalej już tylko metalową śluzą, przez którą nie dało się zauważyć co jest niżej. Zauważyłem, że na każdej ze ścian były cztery tunele, z których dwa były rządowe, sądząc po tabliczkach na nich. Reszta należała do wojska. Okazało się, że  w każdym w nich znajdują się pokoje mieszkalne, jadalnie i miejsca zbiórek w celu omówienia spraw na temat całej tej apokalipsy.
          Korytarz był w kształcie półkola. Na każdym piętrze znajdowały się trzy piętra pokoi, więc w sumie było ich dwanaście i cztery sale główne. Praktycznie wszystko było utrzymane w kolorze szaro-czarnym. Na cztery pokoje przypadała jedna łazienka, to znaczy po trzy prysznice, umywalki i kabiny toaletowe. Widać, że ludzie starali się zachować pozory życia na ziemi, tyle że większość z nich nie miała już szans, aby kiedykolwiek zobaczyć prawdziwe słońce. Zastępowały je lampy awaryjne, które w ciągu dnia świeciły w pełni, a wraz z jego upływem przygasały, jednak nigdy nie wypalały się całkowicie. Co jakiś czas dało się nawet zauważyć prawdziwy zegar, dzięki któremu można było kontrolować czas. Wszystko zachowywało pozory normalności, prócz samych ludzi. Większość osób, jakie mijałem, było bardzo podenerwowanych. Blada skóra, wory pod oczami, zaschnięte na ciele bród i krew. Widać, że większość nie zdążyła się pozbierać po całym tym wydarzeniu, które miało miejsce jeszcze kilka dni temu. Mimo tego starali się żyć normalnie i funkcjonować tak, jak reszta. Czułem ogromny respekt do wszystkich tych, którzy nie okazywali strachu, bólu psychicznego, fizycznego. Mimo tego, że pragnęli życia sprzed całej tej tragedii, pogodzili się z życiem pod ziemią.
          Kiedy szliśmy korytarzem, usłyszałem za sobą znajomy głos, który sprawił, że moje ciało przeszły dreszcze:

    - Nathan?