piątek, 27 lutego 2015

!!! ZAWIESZENIE !!!

Nie owijając w bawełnę, wszech i wobec chciałam ogłosić, iż zawieszam bloga. Powodów jest kilka:

1.Kompletny brak weny
Mam jakiś konkretny zarys fabuły, ale nic szczegółowego. Zawsze kiedy siadam przed komputerem i biorę się za pisanie moją głowę ogarnia całkowita pustka. Dialogi, opisy, to wszystko po prostu odchodzi w siną w dal. Przez ostatnie kilka tygodni nic nie napisałam, dodawałam wcześniej nagromadzone rozdziały, a teraz już po prostu nie mam co dodawać.

2.Brak chęci do pisania
Z tego co wiem, to tworzenie rozdziałów powinno sprawiać przyjemność, a u mnie jest przeciwnie. Uważam to za swój obowiązek, kiedy tak naprawdę jest inaczej. Nie chcę się zmuszać do czegoś, co nie sprawia mi już takiej przyjemności jak kiedyś. Mam nadzieję, że mi to przejdzie, ale jak na razie tak nie jest.

3.Problemy
Nie chcę się na ten temat rozpisywać, ogólnie jestem wykończona psychicznie, a kilka nocy przepłakałam. Już jest trochę lepiej ale myśląc o tym, nie mogę się skupić na blogu. Normalnie, to w nocy przychodziły mi ogromne ilości pomysłów, ale teraz inne rzeczy zaprzątają moją głowę.

Tak więc mam nadzieję, że choć w pewnym sensie mnie rozumiecie. Błagam, nie róbcie mi wyrzutów, wiem, że zawaliłam i to jeszcze na samym początku całego opowiadania, mam tego świadomość. W każdym razie nie opuszcza mnie nadzieja, że mi wybaczycie i że kiedy wrócę do pisania, nie będziecie na mnie złe i nadal będzie czytać to opowiadanie. Jeśli nadal się będę utrzymywać w takiej depresji pisarskiej to najzwyczajniej skończę z pisaniem, ze wszystkim co związane z bloggerem (oczywiście prócz waszych blogów). Naturalnie poinformuję was wcześniej o tym zamiarze. Lecz jak na razie wolę po prostu sobie dać trochę czasu niż się poddawać, choć nie wiadomo co nastąpi za jakiś czas.

Dobra, bez zbędnych ceregieli. Zawieszenie potrwa do 18 kwietnia 2015 r. Jeżeli będę potrzebowała więcej czasu, poinformuję was o tym. Może w tym czasie uda mi się napisać kilka rozdziałów? Zobaczymy.


A więc do kwietnia J

niedziela, 22 lutego 2015

Rozdział 4 Syn Adama

          Właśnie siedzieliśmy w jakiejś pobliskiej restauracji, zajadając znalezione w kuchni produkty. Ja zdecydowałem się również na zwykłą wodę mineralną. Jednak Thomas, kiedy tylko w sklepie naprzeciwko znalazł butelkę piwa, nie pogardził nią. Bez słowa wziął się za jej konsumpcję, lecz nie poprzestał na jednej. Po trzech półlitrówkach był kompletnie pijany i ledwo się poruszał.
    - I po co, debilu, tyle piłeś? – jęknąłem, prowadząc chłopaka pod ramię przez miasto. Powoli zaczynało się ściemniać, więc zaprowadziłem nas do pierwszego budynku, jaki tylko się napatoczył. Musiałem jeszcze znaleźć Buru, który gdzieś się napatoczył, a na pomoc od ciemnowłosego nie miałem co liczyć. Do trzeźwości było mu zdecydowanie za daleko.
    - Każdy zasługuje na odrobinę szczęścia, bracie – wybełkotał, gdy wchodziliśmy po schodach domu, abym mógł znaleźć jakiś pokój, gdzie będę mógł zostawić chłopaka. W pewnej chwili potknął się o jeden schodek i z impetem uderzył torsem o barierkę. Zaczął mruczeć pod nosem jakieś przekleństwa, więc pomogłem mu wstać i zaprowadziłem do pierwszej lepszej sypialni i walnąłem na łóżko.
          Odetchnąłem sobie chwilę, bo przez dobre sto metrów prawie go niosłem. Już zbierałem się do wyjścia, ale Thom zatrzymał mnie.
    - Ej, a ty gdzie się wybierasz? – zapytał i podniósł się do pozycji siedzącej. Westchnąłem zdenerwowany.
    - Muszę znaleźć Buru, ale skoro ty jesteś nawalony, to ja muszę wszystko za ciebie robić. Rozumiem, że przez dziesięć lat byłeś pozbawiony takich luksusów jak piwo, ale bez przesady. Jeśli myślisz, że następnym razem też ci pomogę, to się grubo mylisz – warknął, po czym odwróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni i wyszedłem z pokoju. Ciemnowłosy bełkotał coś jeszcze gdy wychodziłem, ale nie zwracałem na niego uwagi. Wolałem aby wiedział, że dam sobie radę bez niego i nie ma prawa mnie zatrzymywać.
          Idąc ciemną ulicą i oświetlając ją małą siedemdziesięciopięciowatową latareczką miałem czas na rozmyślenia.
          Cały ten czas zastanawiało mnie zachowanie Thomasa, kiedy znaleźliśmy się w moim domu. Przyglądał się temu zdjęciu jak zaczarowany, jakby naprawdę znał moją matkę i nie była zwykła koleżanką jego matki, jak to tłumaczył. Później, po całym tym wydarzeniu, zauważyłem jak dziwnie mi się przyglądał. Próbowałem go jeszcze podpytać o tę sytuację, ale nie odpowiadał. Zazwyczaj po prostu udawał, że dla niego nie istnieję, a wtedy rozglądał się dokładnie po gruzowiskach domów i ciałach, które nadal leżały na ulicy. Od tamtej sytuacji w salonie nie było godziny, w której nie myślałbym o dziwnym zachowaniu chłopaka. Próbowałem sobie przypomnieć, czy mogę go znać, ale kiedy on zaginął miałem zaledwie osiem lat. Musiałbym zapytać mamy czy go zna, ale nie mogłem, przecież nie żyła.
           Nie żyła jak tysiące innych ludzi. Jeszcze kilka godzin wcześniej zwracałem kolację zjedzoną przed apokalipsą na widok tych wszystkich ciał. A teraz? Teraz były mi obojętne. Zdążyłem się do nich przyzwyczaić na tyle, że czułem, jakby były czymś normalnym. Nawet się z tego cieszyłem, bo dzięki temu nie czułem już tego strachu na każdym kroku i bólu, jaki sprawiał mi ten widok.
           Nagle usłyszałem przed sobą stukot końskich kopyt. Zdezorientowany zgasiłem latarkę i schowałem się za białą furgonetką stojącą na środku ulicy. Zaraz zza zakrętu wyskoczyło, jak Filip w konopi, stado czarnych koni. Ich jeźdźcy wyglądali identycznie co ten, którego zabiłem tego samego dnia. Jedynie na ich czele jechała jakaś kobieta. Płeć poznałem dzięki granatowej sukni z dużym dekoltem i długim ciemnym włosom, które zostały splecione w luźny warkocz. Wydawała się być naprawdę piękna, lecz dopiero gdy podjechała bliżej, zauważyłem jak naprawdę wygląda. Zamiast paznokci miała ciemnoszare szpony, a jej pełne usta były koloru krwi. Jednak najstraszniej wyglądały blizny, które miała na całej twarzy. Zupełnie takie, jak po poparzeniach. Do tego te oczy, pełne zła i nienawiści do ludzi.
          Wtem kostur, który trzymała w dłoni zaczął lekko drgać. Kobieta zatrzymała się, a zaraz i cała reszta jej bandy. Przestraszyłem się bo myślałem, że mnie zauważyli, ale nawet nie patrzyli w moją stronę, tylko na tą pannę, która cały czas wpatrywała się w ciemność panującą wokół.
    - Pani, co się stało? – zapytał w końcu jeden z mężczyzn, który zrównał się z ciemnowłosą.
    - Czuję go, on tu jest – powiedziała niskim głosem, który sprawiał, że po ciele przechodziły mi ciarki, a serce przyspieszyło ze strachu. – Jest tu syn Adama, jakim cudem zdołał przetrwać? Znaleźć go natychmiast! – krzyknęła, a jej strażnicy skinęli tylko głowami i rozdzielili się w różne strony. Jedynie kobieta zsiadła z konia i zaczęła nieświadoma zbliżać się w moją stronę. Wstrzymałem oddech i powoli wczołgałem się pod samochód, po czym skuliłem się jak najbardziej tylko mogłem. Widziałem jej bose stopy, które przeszły tuż obok furgonetki. Kiedy zatrzymała się zaraz przed moją twarzą i zaczęła kucać, aby zaglądnąć pod auto, przełknąłem cicho ślinę.
    - Pani, złapaliśmy feniksa! – krzyknął jeden z mężczyzn. Kobieta od razu wstała i wsiadła na konia, po czym odjechała w stronę, z której dobiegał krzyk.
          Kiedy zostałem sam, mogłem spokojnie wyjść na ulicę. Z ulgą wypuściłem powietrze, w końcu prawie mnie zauważyła. Przebiegłem cicho kilkadziesiąt metrów, aż do zakrętu, za którym jeszcze minutę temu zniknęła ciemnowłosa. Przylgnąłem do ściany i ostrożnie wychyliłem się zza niej. Wtedy zobaczyłem, jak grupa tych ludzi w zbrojach trzyma sznury, które były obwiązane wokół Buru. Ptak próbował się wyrywać i przegryźć węzły, jednak lina zaciskająca jego pysk nie pozwalała mu na to. Chciałem mu pomóc, jednak nie wiedziałem jak.
          Wtedy wpadłem na pewien pomysł. Od piętnastego roku życia aż do teraz chodziłem na łuk, więc umiałem dość celnie strzelać. Zdjąłem przewieszony przez ramię łuk, a z kołczanu wyjąłem strzałę i ostrożnie, lecz mocno, napiąłem łuk. Wycelowałem w stronę feniksa i wystrzeliłem. Ostrze przeleciało kilkadziesiąt metrów i przecięło szczur na pysku zwierzęcia. Grupa osobników w czerni odwróciła się w moją stronę i zaczęła mnie gonić z bojowymi okrzykami. Wiedziałem, że to mój koniec. Po ja się w ogóle wychylałem….



          Jęknął cicho z bólu i złapałem się za głowę. Gdy otwarłem oczy, napotkałem jedynie ciemność, które została lekko oświetlona przez księżyc za oknem. Niestety nawet on nie dawał dużo światła, gdyż odkąd nastąpiła cała ta apokalipsa ani razu nie widziałem słońca w dzień, ani gwiazd w nocy. Nawet księżyc nie chciał patrzeć na zniszczoną ziemię i chował się za chmurami. Już nic nie było jak dawniej, tak naprawdę wszystko było inaczej.
          Nagle usłyszałem skrzypnięcie drzwi i do pokoju w którym byłem, wszedł jakiś mężczyzna. Wyglądał nieco inaczej niż tamci. Ubrany był w jakieś szmaciane spodnie i podartą koszulę, a twarz miał zasłoniętą jakąś maską. Dopiero kiedy promienie światła wpadły do pomieszczenia, zauważyłam, ze leżę bez koszuli na podłodze ubrudzonej krwią, a z policzka sączy mi się strumyk czerwonej mazi. Facet podszedł do mnie z batem w ręce i wymierzył mi cios prosto w plecy. Krzyknąłem z bólu, a po policzku spłynęła mi łza.
    - Gdzie jest spowiednik?! – krzyknął i uderzył mnie po raz drugi. Tym razem stłumiłem wrzask, a wydobył się ze mnie jedynie cichy jęk. – Ponawiam pytanie: Gdzie spowiednik!
    - Nie wiem, nie mam pojęcia! Błagam, zostaw mnie – mruknąłem cicho. Cierpienie, jakie sprawiał mi ten człowiek było nie do opisania. Przez niego ledwo dawałem radę powiedzieć choć słowo i z trudem utrzymywałem przytomność. W tamtej chwili miałem ochotę umrzeć lub przynajmniej zemdleć, aby nie czuć cierpienia, które rozsadzało mnie od zewnątrz.
          Moje męczarnie skończyły się dopiero po kilku minutach, może nawet godzinach. Nie wiedziałem kiedy, straciłem rachubę czasu i marzyłem tylko o tym, aby to wszystko się w końcu skończyło. Leżałem półprzytomny na zimnej posadzce i próbowałem powstrzymywać łzy, które coraz gęściej napływały mi do oczu. Nigdy nie czułem czegoś tak potwornego, takiego bólu. Kiedy przejechałem dłonią po plecach poczułem kilkanaście, o ile nie kilkadziesiąt, szram z których ciekła ciemnoczerwona ciecz. Westchnąłem z bezsilności i ociężale podniosłem się z ziemi.
            Ręką dotknąłem medalionu na piersi. To było naprawdę dziwne, ale czując, że mam go przy sobie ogarniała mnie niesamowita siła niepozwalająca się poddać. Wydawało mi się, że to mama stoi przy mnie i czuwa, abym walczył o siebie i swoje życie. Abym pokonał demony i mógł żyć jak dawniej.  Tyle, że bez najbliższych mi osób nie mogłem żyć normalnie.
            Tak naprawdę miałem tylko ją. Ojciec zginął w Iraku jeszcze pół roku temu, jednak pozbierałem się po tym dość szybko. Prawie go nie znałem, dziesięć miesięcy w roku spędzał na misjach w Iraku i Afganistanie, a resztę na poligonie. Nie miałem do niego o to żalu, rozumiałem, że robił to dla nas, aby niczego nam nie brakowało. Choć mi czegoś brakowało, a raczej kogoś - ojca. Rodzeństwa praktycznie nie posiadałem. Teoretycznie miałem brata, jednak uciekł z domu nie zostawiając żadnych wyjaśnień czy nawet pożegnania. Po prostu zniknął i więcej go nie widziałem. Nawet nie wiedziałem czy jeszcze żyje, a jeśli tak to gdzie. Po pewnym czasie całkowicie o nim zapomniałem, lecz wiedziałem, ze rodzice nie. Wynajmowali detektywów, jednak oni po jakimś czasie rezygnowali z powodu braku jakichkolwiek śladów. Policja po jakimś czasie umorzyła sprawę i do tej pory nie wiadomo gdzie się podziewa.
          Przez to jak się zachowuje, jak wiele znaczy dla mnie zwykły naszyjnik można wywnioskować, że jestem po prostu maminsynkiem, ale zanim wyciągnie się takie wnioski, trzeba zadać sobie pytanie: Jak ja bym zareagował, widząc ciało mojej matki leżące na schodach.
          Zorientowałem się, że do paska nadal mam przypiętą saszetkę. Szybko rozsunąłem ją i jaką poczułem ulgę, kiedy wyczułem w niej podręczną broń. Przynajmniej jej mi nie zabrali, pewnie nie pomyśleli, że mogę mieć jakikolwiek pistolet, wystarczył mi łuk i miecz. Założyłem koszulę, która leżała w kącie pokoju i podszedłem do drzwi. Próbowałem je otworzyć, jednak zamek w drzwiach nie pozwalał mi na to. Lecz ja nie poddałem się tak łatwo. Odsunąłem się i rozwaliłem zamek mocnym kopnięciem. Demon stojący przy drzwiach próbował powstrzymać mnie przed ucieczką, ale byłem tak nabuzowany, że wyciągnąłem broń i po prostu strzeliłem. Z miejsca w jego ciele, w którym znalazł się nabój, trysnęła czarna maź, po czym istota upadła martwa na ziemię. Pobiegłem korytarzem wprost do windy. Miałem nadzieję, że działa i nie zawiodłem się. Wskoczyłem do niej czym prędzej i nacisnąłem na guzik, który miał zawieść mnie na parter. Drzwi zamknęły się cicho i ze skrzypnięciem dźwig zaczął opuszczać mnie na dół. Nie zajęło to nawet pół minuty, a już byłem na samym dole. Kiedy wrota otworzyły się, znalazłem się tuż naprzeciwko drzwi, musiałem tylko wyminąć strażników stojących przy wejściu i byłem wolny.
          Wychodząc z widny, zauważyłem mój łuk i kołczan ze strzałami leżące przy jednym z biurem. Miecz zostawiłem na łóżku obok Thomasa, więc musiałem sobie radzić mając z zanadrzu jedynie strzały, a szkoda. Miecz byłby o wiele bardziej przydatny, ale musiałem sobie jakoś radzić. Przewiesiłem wszystko przez ramię, zostawiając sobie tylko jedną strzałę.
          Zaszedłem dwóch karków od tyłu i wbiłem ostrze jednemu z nich w plecy. Ten jęknął cicho i upadł na ziemię. Kiedy drugi zobaczył co się dzieje próbował mnie zabić, ale ja byłem szybszy. Zabrałem martwemu miecz i nadziałem na niego tego, który właśnie na mnie szarżował. Zabrałem mu oba miecze i zacząłem biec wzdłuż ulicy. Zatrzymałem się dopiero za zakrętem, aby trochę odsapnąć.
          Zauważyłem otwarte drzwi jednego z domów. Postanowiłem schronić się w środku, na ulicy demony mogły mnie łatwo znaleźć i złapać. Najpierw upewniłem się, że nie ma tam żadnych niepożądanych gości, a następnie wszedłem do jednego z pokoi, prawdopodobnie należącego do jakiegoś nastolatka sądząc po wystroju. Zaglądnąłem do szafy w ubraniami i wygrzebałem z niej jakąś luźną koszulkę i dżinsowe rurki. Były mniej więcej mojego rozmiaru, więc miałem nadzieję, że bez problemu się w nie wcisnę. Znalazłem też pod biurkiem jakieś trampki, a ponieważ zorientowałem się, że jestem bosy, to nie mogłem wybrzydzać. Byłem również strasznie głodny, więc w kuchni jeszcze zrobiłem sobie kilka kanapek, które szybko zjadłem.
          Po wszystkim ruszyłem do łazienki i upewniłem się, że jest w niej dostęp do bieżącej wody. Kiedy miałem już pewność, ściągnąłem z siebie brudne ubrania i wziąłem lodowaty prysznic, aby zmyć z siebie zaschniętą krew i ulżyć ranom na plecach. Zimna woda działała kojąco na moje ciało i zmęczoną psychikę. Wreszcie miałem chwilę dla siebie i mogłem trochę pomyśleć i zastanowić się nad sprawami, które wypełniały mi całą głowę i nie dawały spokoju.
          Przede wszystkim próbowałem  zorientować się, gdzie dokładnie się znajdowałem. Było bardzo dużo podobnych biurowców do tego, w którym mnie przetrzymywali i znęcali się nade mną. Gdyby tylko reszta budynków nie była tak zrujnowana, może lepiej orientowałbym się w okolicy, ale przez te tony gruzu i ciał, wszystkie miejsca wyglądały podobnie. Nawet nie wiedziałem czy za chwilę nie wpadnie tu grupa demonów i w powrotem nie zaciągnie mnie do tego pokoju.
          Wytarłem się dokładnie suchym ręcznikiem i ubrałem wcześniej przygotowane ciuchy. Zmęczony ruszyłem do jednej z sypialni i położyłem się w celu odpoczynku i zaznania snu. Dokładnie opatuliłem się kocem i mruknąłem niezrozumiale jakieś słowa, skierowane do Thomasa, którego nawet tu nie było. Gdy już prawie znajdowałem się w objęciach Morfeusza, usłyszałem cichy szept.
    - Nathan? – zapytał cieniutki głosik za moimi plecami. Zdezorientowany odwróciłem się i zobaczyłem Kelly. Przyglądała mi się swoimi czarnymi smutnymi oczami, lecz kiedy dostrzegła, że to naprawdę ja, uśmiechnęła się szeroko.
    - Co ty tu robisz? – zdziwiłem się. – Dlaczego tak długo się nie pojawiałaś?
    - Nie mogłam przyjść, próbowałam znaleźć mamę, ale jej nigdzie nie ma. Umarła – jęknęła, a mała czerwona łza spłynęła po jej bladym policzku. Zrobiło mi się jej niezmiernie żal. – Skoro ona już nie żyje, to muszę się postarać, żebyś ty przeżył. Jednak sam sobie nie poradzisz, musisz znaleźć Thomasa.
    - Tego ćwoka? – warknąłem zirytowany, podnosząc się z łóżka. – Spił się i przez niego musiałem sam szukać Buru, bo bałem się, że mogło mu się coś stać i tak naprawdę nie myliłem się. Przez tego cholernego gnoja mam teraz kilkanaście szram na plecach. To wszystko jego wina! – krzyknąłem i walnąłem pięścią w ścianę. Wziąłem głęboki wdech i oparłem czoło o ścianę. – Nie potrzebuję go, doskonale sam sobie poradzę.

    - Mylisz się. Nawet nie wiesz, jak bardzo jest on dla ciebie niezbędny.

------------------------------------------------------------
A więc zacznijmy do tego, że ten rozdział nie bardzo przypadł mi do gustu, zbyt denny -,-
Druga sprawa jest taka, że zastanawiam się nad zawieszeniem bloga. Wiem, to dopiero początek, ale nie mam pomysłu -,- Niby mam ogólny zarys fabuły, ale nic szczegółowego. Postaram się dodać ten 5 rozdział, a później - zobaczymy. Mam nadzieję, że nie będziecie mi miały tego za złe, o ile ktoś jeszcze czyta ten blog....

wtorek, 17 lutego 2015

Rozdział 3 Łuk

Bardzo przepraszam, że rozdział spóźniony 2-3 dni, ale miałam problemy z internetem, a blogger w ogóle nie chciał mi wejść -.- Nadal jest trochę spowolniony, ale skoro dałam radę dodać rozdział, to znaczy, że nie jest tak źle xddd Dobra, nie przedłużając - rozdział. Zapraszam ^^

          Resztę nocy przespałem spokojnie, aż do godziny ósmej, kiedy to feniks, Buru, zaczął szturchać moją rękę. Wtedy mruknąłem niezrozumiale jakieś słowa i uchyliłem powiekę prawego oka. Gdyby nie ptak stojący nade mną, promienie słoneczne od razu dostałyby się do mego oka sprawiając, że zaraz bym je zamknął.  Przeciągnąłem się jeszcze i podniosłem do pozycji siedzącej.
          Thomas stał przy oknie, popalając papierosa i ze spokojem wydychając jego dym. Kiedy przypatrzyłem się lepiej zobaczyłem, że zamiast tych starych ciuchów, miał na sobie szarą koszulkę, czarne wytarte rurki i bluzę tego samego koloru. Do paska miał dopiętą pochwę, w której był miecz, a w ręce obracał sztylet. Chwilę zastanawiałem się czy przypadkiem jeszcze nie śpię, jednak ból jaki sprawił mi feniks, przez przypadek nadeptując mi na stopę wywiódł mnie z tego przekonania.
          Chłopak momentalnie odwrócił głowę w moją stronę. Ziewnąłem szeroko, po czym wstałem i otrzepałem się z pyłu, który okupował podłogę i moje ubranie.
    - Ty w nocy gdzieś wychodziłeś? – zapytałem, przypatrując się ciemnowłosemu i jego uzbrojeniu. Ten tylko wciągnął się w papierosa i dmuchnął mi dymem w twarz, przez co kaszlnąłem.
    - Przed chwilą wróciłem – mruknął i dalej wpatrywał się z zrujnowane miasto za oknem. – Musiałem załatwić jakieś lepsze ciuchy i broń. Ta dla ciebie jest w szafie – westchnął i wskazał głową na mebel przy drzwiach. Podszedłem w tamtą stronę i otworzyłem drzwiczki. W środku był łuk wraz z kołczanem i kilkoma strzałami oraz miecz.
    - Nie myślisz, że zwykły karabin maszynowy czy rewolwer byłyby lepsze niż takie starodawne bronie? – zapytałem nieco zdziwiony wyborem Thomasa. Ten zgasił papierosa nadeptując na niego i odwrócił się w moją stronę z pokerową twarzą.
    - Mimo pozorów, takie rzeczy są o wiele bardziej wartościowe. Łatwiej jest zabić wroga. Zombie nie są trudne od pokonania, ale wiem, że demony szykują coś więcej. Dzieci śmierci miały tylko oczyścić ziemię z ludzi. Takie bezmózgie istoty nie znajdą spowiednika, sprowadzą tutaj swoich. Teraz już nic im nie zagraża, prócz właśnie jego. Kiedy nie zostanie już nikt, będą po za prawem, a wtedy nic ich nie powstrzyma.
          Czasami bałem się tego człowieka. Jego obojętność, gniew i brak litości sprawiały, że czasami miałem ochotę odłączyć się do niego i działać na własną rękę. Były chwile, że wydawał się normalny, też czuł strach i przerażenie, jednak zaraz znów zamieniał się w bezuczuciowego człowieka, który zabiłby każdego, kto stanąłby mu na drodze.
          Z drugiej strony rozumiałem nieco jego sytuację. Kilka dobrych lat spędził w świecie, gdzie wojna między siłami dobra i zła toczy się miliony lat. Uczył się sztuki przetrwania i tamci wyuczyli go, aby nie wyrażał żadnych emocji czy uczuć. Musiał tylko zabijać. Pewnie pod tą warstwą złowrogiej i nieufnej istoty nadal siedział ten sam piętnastolatek, który marzył tylko o tym, by żyć jak inni i wykorzystywać życie w stu procentach. Niestety Starsi zaprzepaścili wszystko i za karę postanowili zamknąć go na wieki w innym świecie. Dopiero teraz, po dziesięciu latach, miał szansę wrócić do świata ludzi i uratować go, aby już na zawsze cieszyć się każdym uśmiechem posyłanym mu przez drugiego człowieka.
    - Idziemy – burknął czarnowłosy, przez co wyrwał mnie z moich rozmyślań. Chwyciłem miecz, który przypiąłem do paska, a kołczan przewiesiłem przez ramię. Jeszcze zanim wyszliśmy z budynku, chwyciłem do ręki łuk i pobiegłem za chłopakiem i feniksem. – Umiesz posługiwać się mieczem? – zapytał, kiedy zaczęliśmy schodzić po schodach kamienicy.
         Posadzka na korytarzu i schodach wyglądała dość staromodnie. To jednak sprawiało, że w tym starym budynku gościł jakiś urok. Płytki zostały dobrane z niezwykłą starannością i miłością. Piękna kolorowa mozaika dodawała wszystkiemu tajemniczości. Schodząc po tych kilkudziesięcioletnich schodach czułem wszystkie emocje, które towarzyszyły mieszkańcom tej kamienicy, gdy byli zmuszeni uciekać. Uciekać przed dziećmi śmierci, pozostawiając cały swój dobytek w rękach czasu. Ten strach i ciągle zadawane sobie pytanie: Dlaczego to musiało się przydarzyć akurat mi?
    - Trochę. Kiedy byłem młodszy przez kilka dobrych lat chodziłem na szermierkę, a później na łuk – odrzekłem, kiedy znaleźliśmy się już na dziedzińcu.
    - Może czułeś, że właśnie to może ci się kiedyś przydać – mruknął, nawet nie patrząc na mnie. – Czyli jednak dobrze, że postarałem się o broń dla ciebie. Mam tylko nadzieję, że naprawdę umiesz walczyć i nie będę musiał za każdym razem ratować ci dupy.
          Na tym skończyła się nasza rozmowa.
          Cały czas czułem się nieswojo. Na ulicach było nadzwyczaj pusto i cicho. Zbyt cicho. Jeszcze wczoraj na każdym kroku można było spotkać żądne krwi zombie, a teraz nie było po nich śladu. Jedyne, co po nich zostało, to zrujnowane budynki i mnóstwo ciał czy śladów krwi na ulicy. Patrząc na to cały czas mnie mdliło, raz nawet nie wytrzymałem i po prostu zwymiotowałem. Ten zapach trupów i widok na wpół zjedzonych ludzi przyprawiał mnie o dreszcze i sprawiał, że nie mogłem racjonalnie myśleć. Szedłem zygzakiem jak pijany i cały czas potykałem się o własne nogi.
          Thomas nawet nie zwracał na mnie uwagi. Cały czas dokładnie badał miasto, a ciała zmarłych w ogóle dla niego nie istniały. Kiedy ja byłem roztrzęsiony całym tym widokiem, on wydawał się nie przejmować niczym. W tamtej chwili miałem ochotę uderzyć go z całej siły mieczem w tył głowy. Nienawidziłem ludzi, którzy mieli wszystko gdzieś nawet, jeżeli tylko udawali. Takiego fałszywego zachowania i obojętności nie lubiłem w ludziach najbardziej i właśnie takimi gardziłem.
          Cały czas trzymałem się kilka metrów za chłopakiem i Buru, więc kiedy przechodząc obok ślepego zaułku usłyszałem nawoływanie mojego imienia, spokojnie mogłem się tak zaszyć bez wiedzy moich towarzyszy. Upewniłem się jeszcze, że nie zauważyli mojego zniknięcia i ruszyłem w stronę uliczki oddzielającej dwa, teraz już zniszczone, budynki.
    - Nathan – usłyszałem ponownie nawoływane moje imię. Podniosłem głowę na jedno z okien, z którego dochodził ten dźwięk. Nie zobaczyłem tam niczego, prócz jakiejś chustki zwisającej z otwartego okna. Niepewnie wszedłem na klatkę schodową i, ściskając rękojeść miecza, zacząłem przemierzać następne stopnie. Kiedy znalazłem się na drugim piętrze zauważyłem, że drzwi jednego z mieszkań są uchylone, a ze środka dochodziły jakieś dziwne dźwięki, jakby przytłumione krzyki bólu. Przetarłem mokre od potu czoło i kopniakiem otworzyłem drzwi.
          W środku, tuż przy parapecie stała jakaś postać. Nie mogłem odróżnić płci, gdyż była tyłem do mnie i została przykryta czarnym kimonem, a na głowie miała kaptur. Kiedy to zaczęło powoli odwracać się w moją stronę, wstrzymałem oddech. Dopiero gdy było do mnie przodem zorientowałem się, że jest na wpół przeźroczyste. Cień szaty przesłaniał zjawie twarz. Dałem radę dojrzeć jedynie małe czerwone oczy, zupełnie takie jak miał feniks.
          Naraz usłyszałem ciężkie kroki kierujące się w naszą stronę. Odwróciłem się i zobaczyłem zdenerwowanego chłopaka, który rozdrażnieniem i gniewem ściskał w dłoni miecz.
    - Co ty tu robisz?! – krzyknął mi prosto w twarz i pchnął do tyłu, przez co prawie spotkałem się z podłogą. – Już myślałem, że Cię te gnoje dopadły, a ty jak gdyby nigdy nic zwiedzasz sobie jakiś jebany dom! – prychnął z niedowierzaniem.
             Przypomniałem sobie o duchu i kiedy tylko z powrotem zwróciłem się w stronę okna, jego już nie było. Byłem zawiedziony. Najwyraźniej przestraszył się i zniknął lub chciał, abym tylko ja go widział. Na początku myślałem, że to Kelly, ale to było o wiele za wysokie i skoro dziewczynka znała Thomasa, to na pewno by go nie unikała. Choć z drugiej strony mogła nie wiedzieć, że to właśnie on.
    - Nie odezwiesz się? Nie masz mi nic do powiedzenia! -  trąbił, nadal podniesionym głosem chłopak.
    - Chodźmy już – mruknąłem wymijająco i próbowałem zejść na dół, ale czarnowłosy zagrodził mi drogę swoim ciałem.
    - Najpierw tak po prostu wiejesz, a teraz nawet nie raczysz mi nic wytłumaczyć?
    - Odwal się! – odgryzłem się w końcu. – To nie twój zasrany interes, po co tu szedłem. Najwyraźniej miałem swoje powody, a ty nie jesteś moim ojcem, żeby mi rozkazywać. Mogę robić co mi się żywnie podoba, a tobie nic do tego! Pierdoli cię co się ze mną stanie, obchodzi cię jedynie to, żeby znaleźć tego zasranego spowiednika, więc daj mi w końcu spokój.
          Chłopaka zatkało, nie odezwał się ani słowem. Uczucie, że wreszcie mogłem z siebie wszystko wyrzucić było nie do opisania. Zadowolony z siebie wyminąłem Thomasa i szybko zbiegłem na dół. Feniks, który został za dole, poparzył na mnie ze zdziwioną miną, jakby pytał: „Gdzie jest mój pan?”. Westchnąłem tylko i głową wskazałem na drzwi, którymi przed chwilką wyszedłem, po czym usiadłem na kupie gruzu.
          Z jednej strony byłem dumny z siebie, ale w drugiej zrobiło mi się głupio. Facet uratował mi życie, załatwił broń i starał się pomóc, a ja jeszcze mam do niego pretensję. Możliwe, że dziesięć lat spędzonych po za naszym światem zrobiło swoje i dlatego śmierć innych nie robiła na nim wrażenia, ale w środku mógł być zdruzgotany, choć tego nie okazywał. Zupełnie tak, jak ja nie okazywałem przejęcia z powodu zabójstwa mojej matki. Lecz teraz on wrócił, patrząc na śmierć tysięcy ludzi. Tylko dlaczego zachowuje się, jakby to nie robiło mu żadnej różnicy?
          I pozostaje jeszcze pytanie, dlaczego on mi pomaga?
          Usłyszałem jakieś krzyki dochodzące z góry, dokładnie w tego budynku,  którym kilka minut wcześniej zostawiłem Thomasa. Buru podniósł się z suchej ziemi, ale zatrzymałem go ruchem ręki i mruknąłem ciche: „Ja tam pójdę”. Z trudem wstałem i wyjąłem miecz, aby na wszelki wypadek być już gotowym. Niepewnie zaczął wchodzić do schodach, a kiedy znalazłem się na półpiętrze zobaczyłem, że ciemnowłosy walczy z jakimś mężczyzną.
          Miał na sobie czarną mroczną zbroję, która zasłaniała mu całe ciało. Bardzo dobrze posługiwał się mieczem, przez co chłopak zaczął przygrywać. Zaszedłem mężczyznę od tyłu i wbiłem w plecy ostrze miecza, przez co ten wydobył z siebie przytłumiony jęk i zsunął się na ziemię.
   - Dzięki – mruknął Thomas i schował miecz do pochwy.  – Tak w ogóle to przepraszam za moje zachowanie, ale rozumiesz. Przez dziesięć lat nie miałem szansy rozmawiać dłużej z jakimś człowiekiem, a tamci wpoili we mnie zasadę, aby zabijać. Za wszelką cenę zabijać i nie przejmować się śmiercią innych. Jestem po prostu nieprzystosowany do życia w społeczeństwie.
    - Nie, to ja na ciebie najechałem jakby nie wiadomo co się stało. Powinienem to rozumieć, a jeszcze robić ci problemy – burknąłem i podałem chłopakowi rękę. – Zgoda?
    - Zgoda – odrzekł z uśmiechem po czym ścisnął moją dłoń.
    - Co zrobimy z nim? – zapytałem, zmieniając temat i wskazałem palcem na martwą istotę, która przed chwilą próbowała zabić ciemnowłosego.
    - Nic, ciała demonów po jakim czasie znikają. Tak jak mówiłem, oni szykują jakąś większą akcję. To jest jeden z nich, patrolował teren. Na razie nie widać ich, ale z czasem przybędzie ich coraz więcej i więcej, aż stracimy jakąkolwiek szansę na pokonanie ich.  Naszą jedyną szansą jest znalezienie spowiednika.
    - Tylko jak mamy to zrobić? Nawet nie wiemy jak on wygląda i czy w ogóle żyje.
    - Żyje, na pewno, ja to czuje. A jeśli chodzi o znalezienie go, to raczej nie pomylimy go ze zwykłym człowiekiem. Normalni ludzie wszyscy wyginęli, więc dlatego myślę, że jeszcze gdzieś tu krąży.



          Po całej tej sytuacji poprosiłem Thomasa, abyśmy wrócili do mojego domu. Pragnąłem wziąć stamtąd jakieś zdjęcie mojej rodziny i po raz ostatni zobaczyć mamę, o ile te gnojki jeszcze nie strawiły jej ciała. Niestety moje przypuszczenia sprawdziły się, gdyż kiedy znaleźliśmy się w środku, na schodach po mojej rodzicielce została jedynie wyschnięta już kałuża krwi. Po trupie nie było śladu.
          Z trudem powstrzymałem odruchy wymiotne z powodu smrodu, jaki panował w cały  mieszkaniu i, omijając miejsce zbrodni, wszedłem na górę. Korzystając z okazji przebrałem zakrwawione ciuchy na szare dresy zwężone na łydkach i jakąś czarną bluzę z kapturem. Znalezioną na biurku czarną saszetkę przypiąłem do paska, aby móc tam włożyć zdjęcie mojej rodziny i jedyną pamiątkę po mamie, jej naszyjnik. Może to dziwne i głupie, że w takiej chwili myślę o takich rzeczach, ale mając je przy sobie czułem się o wiele silniejszy.
          Gdy tylko chwyciłem wisior i ścisnąłem go w dłoni, poczułem siłę napływającą do mojego serca, dlatego zamiast wsadzać go do saszetki postanowiłem powiesić go na szyi. W szufladzie znalazłem jeszcze podręczną broń, którą załatwił nam tata jeszcze kilka miesięcy temu na wypadek napadu. Pomyślałem, że może się przydać, więc schowałem ją.  Zasunąłem zasuwkę torebki i zbiegłem na dół, aby chłopak nie musiał na mnie czekać.
          Zastałem go w salonie. Stał przy komodzie i wpatrywał się w wspólne zdjęcie mojej rodziny. Nawet kiedy stanąłem obok niego, nie zwrócił na mnie uwagi. Musiałem dopiero krzyknąć, aby zwrócić na siebie jego uwagę.

     - Wybacz. Po prostu wydawało mi się, że skądś znam twoją matkę. To chyba koleżanka mojej mamy z tego co kojarzę – tłumaczył się, po czym wyminął mnie i podszedł do drzwi. – Chodźmy. Świat sam się nie uratuje.

sobota, 7 lutego 2015

Rozdział 2 Powrót z zaświatów

          Nagle stało się dziwnego, nieoczekiwanego. Usłyszałem straszny ryk, który dochodził zza budynków kilka ulic przede mną. Chciałem się zatrzymać, ale gromada zombie nie pozwalała mi na to.
          Wtem nad moją głową przeleciało ogromne mityczne zwierze, które w jednej chwili zapłonęło ogniem. Odwróciłem się i zobaczyłem, że zwierze odcięło potworom drogę, przez co te zawróciły, odpuszczając sobie zabicie mnie. Jednak to nie zostawiło ich w spokoju. Wydało z siebie głośmy ryk, ciężko oderwało się od ziemi i przeleciało tuż nad głowami stworów, przez co te zaraz zapłonęły żywym ogniem.
          Strach i zaskoczenie sparaliżowały mnie do tego stopnia, że nie mogłem się ruszyć nawet wtedy, gdy wielki ptak zaczął wielkimi krokami zmierzać w moją stronę.
          To stworzenie nie znane nikomu, co najwyżej z starodawnych legend. Był wysoki na jakieś dwa metry, ogromne skrzydła, których pióra płonęły, ciągnęły się tuż za nim. Ostre pazury, dzięki którym mógł rozerwać każdego na strzępy i potężny dziób zapierały dech w piersiach. Lecz najbardziej moją uwagę przykuły jego oczy; czerwone jak krew, nie można było wyczytać z nich żadnych emocji, prócz gniewu. Żółto-czerwone pióra doskonale komponowały się z małymi płomykami ognia, które nadal gdzieniegdzie opatulały jego cielsko.
          Gdy dzieliły nas tylko zaledwie cztery metry, poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem tego chłopaka, co wcześniej. Dopiero teraz miałem szansę się mu przyjrzeć. Był blady jak ściana, do tego posiadał ciemne usta, a na policzku widniała plama krwi. Wyglądał podobne, jak te wampiry z tandetnych filmów. Wzrostem przypominał mnie, jednak miał czarne włosy i szare oczy. Zupełnie takie, jak osoby z zaćmą, jednak na ślepca nie wyglądał.
    - Kim wy, do cholery, jesteście?! – krzyknąłem i cofnąłem się o krok, jednak potknąłem się o jakiś kamień i z impetem wylądowałem na ziemi, lecz nie zwróciłem na to większej uwagi. Cały czas wpatrywałem się w te dwie, przedziwne istoty. Chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego uważam, że to latające zwierze jest nienaturalne. A ten facet? Nigdy nie wiedziałem kogoś, kto wyglądał jak wyciągnięty z filmu fantasy. Ubrany był również dość specyficznie, a z pleców zwisała mu długa, czarna narzuta sięgająca ziemi.
    - A może by tak dziękuję – mruknął chłopak, patrząc na mnie z pogardą. – My ci ratujemy życie, a ty z takim tekstem.
    - Nie zrozumiałeś pytania? – warknąłem. – Kim, kurwa, jesteście!
    - Ja łowcą, choć zapewne ty, śmiertelniku, nawet nie wiesz kto to. A to jest feniks, mityczny ptak płonący ogniem. Zresztą mógłbym cię spytać o to samo. Nie możesz być zwykłą istotą, skoro przeżyłeś, choć dzieci śmierci są na naszym świecie już dobrych kilka godzin.
    - A kim mogę być? – prychnąłem. – Człowiekiem, przecież to widać. Za to przeżyłem czystym przypadkiem – burknąłem i mocniej ścisnąłem rękojeść broni. On chyba zauważył ten ruch, bo zaczął przypatrywać się mojemu pistoletowi maszynowemu. Zaraz z powrotem zaczął lepiej mi się przyglądać i podał mi rękę, aby mógł wstać, po czym powiedział:
    - Mów mi Thomas.


          Szliśmy już dobrą godzinę przez opustoszałe miasto, rozmawiając. Właściwie, to tylko ja mówiłem, ciemnowłosy zadawał tylko pytania. W między czasie opowiedziałem mu wszystko o sobie, za to kiedy zapytałem go o jakieś szczegóły jego życia powiedział tylko, że i tak bym mu nie uwierzył. Dlaczego miałbym to zrobić? Przeżyłem apokalipsę zombie, spotkałem ducha, a ten latający stwór uratował mi życie. Skoro takie rzeczy się zdarzają, to już nic mnie nie zaskoczy. Chłopak zachowywał się dość dziwnie, jednak wraz z tym feniksem uratowali mi życie, więc wolałem się trzymać blisko nich. Wydawało się mi się, że tak naprawdę oszalałem, postanawiając iść za wyrośniętym ptakiem i klonem Edwarda ze zmierzchu, lecz czy miałem inne wyjście.
    - Dlaczego nie chcesz nic o sobie mówić? – zapytałem w końcu.  – Jedyne, co o tobie wiem, to jak masz na imię.
    - Jaką mam pewność, że nie jesteś demonem?
    - Jakim znowu demonem? – zaśmiałem się. – Przecież żadne demony nie istnieją – rzekłem z pogardą. Mój towarzysz gwałtownie zatrzymał się, wpatrując się we mnie. – No co? Powiedziałem coś nie tak?
    - Ty nie wiesz, dlaczego nasz świat zaatakowały zombie? – zapytał, na co tylko pokręciłem przecząco głową. Skąd miałem cokolwiek wiedzieć, skoro nikt nie raczył wyjaśnić mi choć części tego wszystkiego? - Była pewna dziewczyna, która posiadała moc Cailie. To osoba, która ma za zadanie pomagać zbłąkanym duszom i pilnować, aby demony za nic w świecie nie dostały się do naszego świata. Jednak zrobiła coś, czego nie powinna. Z ciągu kilku sekund tysiące złych dusz weszło w ciała zmarłych i postanowiło w odpowiednim momencie zaatakować naszą planetę i stać się ich prawowitymi władcami. W kilka godzin zabiły wszystkich żyjących ludzi, dlatego dziwię się, że jeszcze żyjesz. Tak naprawdę nikt nie wie, co się stało z nią i jej strażnikiem. Rada Starszych, czyli osoby sprawujące władze nad całym wszechświatem i decydujące o jego losach, przywróciły mnie na ziemię, abym odnalazł ją i spowiednika. Spowiednik to jest….
    - Wiem kto to – przerwałem mu. – Czytałem kiedyś o nim. Jest władcą demonów i tylko on jest w stanie jakoś je powstrzymać. Spowiednik pełnej krwi rodzi się raz na tysiąc lat szóstego dnia szóstego miesiąca o szóstej sześć w czasie pełni.
    - A więc nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz – mruknął, na co tylko spiorunowałem go wzrokiem. – Normalnie, to Starsi już dawno by mnie zabili za to, że ci to wszystko opowiadam, ale skoro przeżyłeś całą tą apokalipsę, to znaczy, że nie jesteś taki zwykły.
    - Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale jakaś dziewczynka kazała mi tu przybiec. Mówiła, że jest duchem i nazywała się….
    - Kelly.
    - Skąd ją znasz? – zapytałem.
    - W końcu razem mieszkaliśmy w zaświatach. Jest zmarłą córką Cailie, więc jeśli znałem ją, to muszę znać również jej latorośl.
            Z każdą minutą to wszystko zaczynało się coraz bardziej zaplątywać. Guzełki nowych wiadomości zaciskały się coraz bardziej, a z każdą chwilą rozwiązanie ich było coraz mniej prawdopodobne. Okazało się, że nie dość, że świat zaatakowały przez zombie, które zarżnęły wszystkich, to jeszcze musimy znaleźć kogoś, kto nie wiadomo czy jeszcze żyje. Zostałem w to wtajemniczony i teraz musiałem znaleźć spowiednika i przy okazji dowiedzieć się, kim ja tak naprawdę jestem, bo na pewno nie tym, kim zawsze sądziłem.



          Grupa ludzi Ghany, mroczni rycerze, zaciągnęli nas prosto nad urwisko, nie było żadnej drogi ucieczki. Byłem tylko ja, ta dziewczyn i nasze serca, które ze strachu biły coraz szybciej i mocniej.
          Nie widziałem jej twarzy. Jedyne, co dało się rozpoznać w jej wyglądzie, to ciemne długie włosy, których kosmyki owijały się wokół jej szczupłego ciała i oczy. Zielone jak morze. Słyszałem każdy jej oddech, każdy krok czy ruch ręką. Nawet dźwięki szabli szykujących się do zabicia nas nie przeszkadzały mi w tym, aby fascynować się nią, choć nawet nie wiedziałem, jak wyglądała. Mimo tego wiedziałem, że jest delikatna i piękna jak wschodzące słońce. Czułem, że w tamtej chwili nie miała nikogo, kto mógłby ją obronić. Miała tylko mnie.
          Zbliżyłem się do niej i oplotłem swoje ręce wokół pasa dziewczyny. Jej pełne strachu oczy, kiedy tylko mnie zobaczyły, stały się spokojniejsze. Sztorm, który się z nich odbywał, w ciągu chwili ucichł. Czułem się jakbym był jej strażnikiem, który choćby za cenę życia, musiał ją ochronić i nie pozwolić zginąć.
    - Ufasz mi? – zapytałem. Jedna samotna łza spłynęła po jej policzku, jednak nie pozwoliłem jej spaść na ziemię, wycierając wierzchem zimnej dłoni. Ciemnowłosa zaraz przechwyciła moją rękę i przyłożyła do swoich ust.
    - Tak – mruknęła najciszej, jak mogła. Uśmiechnąłem się lekko, prawie niewidzialnie. Dziewczyna popatrzyła na mnie jak na bohatera, po czym mocniej przylgnęła do mnie. Objąłem ją, przeżegnałem się i skoczyłem z urwiska, spadając z dwóch kilerów nad ziemią.



          Obudziłem się cały oblany zimnym potem. Więc to był tylko sen, ten sam, który śnił mi się co noc już od kilku dni. W ogóle nie rozumiałem o co w tym chodzi. Nie znałem tej dziewczyny, bo nigdy w snach nie widziałem jej twarzy. Nawet nie domyślałem się kto to. Nie kojarzyłem nastolatki o takich oczach, nawet o podobnych włosach. Być może był to jedynie wytwór mojej wyobraźni, tylko dlaczego pojawiał się on w moich snach co noc?
          Rozglądnąłem się dokładniej i zorientowałem się, że jestem w jakimś ciemnym pomieszczeniu, które oświetlał jedynie księżyc. Pod ścianą spał Thomas, a obok niego był feniks, który przykrył chłopaka skrzydłem. Kiedy tylko wstałem, zwierze od razu podniosło głowę i spojrzało na mnie, rozniecając nieco ognisko, które zaczynało płonąc, gdy tylko się denerwował lub martwił. Nie zwróciłem na niego uwagi, spojrzałem jedynie na złoty zegarek na nadgarstku, który wskazywał drugą w nocy. Podszedłem do okna i ostrożnie spojrzałem przez nie, aby żaden przechodzący zombie nie zauważył mnie. Na wszelki wypadek zabarykadowaliśmy drzwi budynku, jednak i one nie gwarantowały utrzymania chmary trupów.
          Wiatr lekko muskał śmieci z ulicy lub szczątku ubrań ludzi i unosił je w górę, aby zatańczyły wraz z nim. Jasny księżyc szczegółowo monitorował każdą ulicę, każdy skrawek miasta, aby nic nie przeoczyć. Gwiazdy, aby nie patrzeć na zrujnowane miasto, postanowiły schować się za gęstymi chmurami, by już nigdy nie zobaczyć tej rutynowej rzezi i burzenia tego, nad czym inni pracowali latami. Poprzedniego dnia również słońce ani raz nie spojrzało na łono matki natury, ani razu nie zaświecił choć jeden jego promyczek. Ten świat po prostu wymarł.
          Podniosłem dłoń i spojrzałem na bliznę na moim nadgarstku. Przedstawiała ona dwie falowane linie, pomiędzy którymi była kropka ( ~` ~ ). Miałem ten znak od urodzenia, ale lekarze mówili, że to mała skaza nie zagrażająca mojemu zdrowiu. Ludzie zawsze wypytali się moich rodziców co to jest, ale wtedy oni opowiadali im wszystko i zaraz cała rozmowa szła w niepamięć. Po pewnym czasie wszyscy moi i rodziców znajomi przyzwyczaili się do tego i nie zwracali na to uwagi, ja jednak wiedziałem, że to jakiś znak. Babcia, kiedy tylko zobaczyła tą skazę, przestraszyła się nie na żarty i doznała zawału. Od tamtej pory nic nie mówiła, a po jakimś czasie zmarła. Wtedy już wiedziałem, że to nie jest nic zwykłego, to było coś więcej. Nasuwało się jedno pytanie: Kto może mi rozszyfrować ten znak.
          Po całej apokalipsie bałem się, że to jest coś nadnaturalnego, a po rozmowie z Thomasem zacząłem obawiać się, że jestem demonem. Obawiałem się, że będzie wiedział co to jest, a ja okażę się sługą ciemności. Brzmiało to głupio i dziecinnie, ale skoro istnieją istoty, które znałem tylko z legend i bajek, to już wszystko mogło się zdarzyć. W ciągu kilku godzin wiele rzeczy, w które nigdy bym nie uwierzył, zaczęły żyć i funkcjonować.
    - Debilu, odsuń się od okna i idź spać, bo jeszcze Cię zauważą – mruknął chłopak zaspanym głosem. Przestraszony podskoczyłem i obejrzałem się za siebie, po czym osunąłem się na ziemię i schowałem twarz w dłoniach. Dalej słyszałem jeszcze kroki i jak ktoś siada obok mnie. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że tym kimś był Thomas, wpatrujący się w ciemność.
    - Słuchaj młody – westchnął. – Mam dwadzieścia pięć lat i kiedy byłem w twoim wieku, nawet młodszy, dowiedziałem się, że jestem łowcą i mam chronić pewną dziewczynę, która była wampirem, ale należącym do tych dobrych. Niestety, zginęła z mojej winy, ponieważ jej nie dopilnowałem, więc Rada postanowiła mnie ukarać, zamykając na wieki w świecie zmarłych i tam dawać mi do wykonania różne prace. Pewnie jesteś za młody, aby to pamiętać, ale właśnie kiedy mnie zabrali z tego świata, w telewizji pojawił się komunikat o zaginięciu piętnastolatka. To byłem ja. Pewnie dalej bym tam sterczał, ale po tamtej stronie wyuczyłem się wielu rzeczy, przeżyłem niejedno, więc postanowili dać mi drugą szansę. Jeśli znajdę spowiednika i razem z nim powstrzymamy demony, a ludzie powrócą do świata żywych, to pozwolą zostać mi na ziemi. Wiem, że to wszystko może być dla ciebie trudne, doskonale to rozumiem, ale nie możesz być zwykłym człowiekiem. Musimy się tylko dowiedzieć, jaką rolę masz odegrać w całej tej apokalipsie.
          Zatkało mnie. Facet, który do tej pory wydawał się niedostępny i niechętny do rozmów, wygadał mi się. Myślałem, że ten moment nigdy nie nastąpi, a już na pewno nie tak szybko, ale widać mój nastrój musiał mu się udzielić. Słysząc tę historię od razu poczułem, że nie jestem z tym wszystkim sam i są takie osoby, które mają prawo czuć się o wiele gorzej. Na początku wydawało mi się, że jestem w jakimś niskobudżetowym filmie fantastycznym, słysząc takie historie, jednak zaraz powróciłem na ziemię. Ostatnio nie raz zdarzało mi się takie uczucie, że wydawało mi się, że to zwykły sen i zaraz się obudzę, jednak coś sprawiało, że powracałem na ziemię. Jeśli miałby to być koszmar, to na pewno by nie był tak realistyczny i długi.
    - Ale co ja mogę zrobić? – jęknąłem. – Jestem zbyt słaby, a człowiek odważny to moje kompletne przeciwieństwo.

    - Znałem wiele osób i uwierz mi na słowo, że większość by się poddała, a nie biegała po mieście z pistoletem maszynowym w ręce – zaśmiał się, a ja lekko się uśmiechnąłem. -  Jednak ty wolisz walczyć niż siedzieć z założonymi rękami i czekać aż ktoś inny uratuje świat. Nawet nie myślisz o samobójstwie, a przynajmniej tak myślę. Właśnie dzięki temu jeszcze żyjesz.

niedziela, 1 lutego 2015

Rozdział 1 Dzieci śmierci

           Przede mną stał zombie. Dopiero teraz mogłem się mu dokładnie przyjrzeć. Miał zmierzwione tłuste włosy, które zasłaniały mu połowę czoła. W jego całkowicie przesiąkniętych żółcią oczach bez problemu można było zauważyć wszystkie żyłki i żyły. Miał na siebie narzuconą jedynie białą, choć teraz już bladą, koszulę oraz poszarpane spodnie, przez co bez problemu mogłem zobaczyć jego kościste ciało.  
          Dłonie tej przedziwnej istoty już zbliżały się w moją stronę. Spanikowany zacząłem szukać czegoś w szafie, kiedy natknąłem się na pistolet maszynowy UD42 mojego ojca, wojskowego. Podniosłem go szybko, przyłożyłem do głowy stworzenia i wystrzeliłem.  Zombie odrzuciło kilka metrów dalej, ale mimo tego nadal poruszało kończynami.  Pewnym krokiem ruszyłem w jego stronę i oddałem drugi strzał. Tym razem uszło z niego całe życie, którego tak naprawdę nie powinien mieć.
          Ze wstrętem spojrzałem na istotę i wróciłem w stronę szafy, po czym otworzyłem ją na oścież. Wtedy okazało się, że był tu nie tylko jeden pistolet. Znajdowały się tu również dwa karabiny, jeszcze jeden pistolet maszynowy, a w pudełku znajdowało się kilka granatów. Nie miałem nawet pojęcia, że w naszym domu znajdują się takie skarby. Wyjąłem dużą torbę, do której wrzuciłem granaty i kilka magazynków, przez ramię przewiesiłem karabin, a w ręce chwyciłem dwa pistolety maszynowe, które wcześniej uzupełniłem  w magazynek. Jeżeli chciałem przeżyć, musiałem mieć czym się bronić.
          Aby mieć jakiekolwiek szanse, musiałem znaleźć jakąś osadę ludzką. Na pewno ktoś przeżył, gorzej, jakby te istoty były nieśmiertelne, ale z dobrą bronią bez problemu można się ich pozbyć. Jednak życie w ciągłym strachu i spanie z kałasznikowem pod poduszką nie miało sensu, trzeba było znaleźć sposób na pozbycie się tych istot.
          Kiedy poczułem zimną, kościstą łapę chwytającą mnie za nogę, strach całkowicie mnie opanował. Spojrzałem w dół i zobaczyłem wcześniej zabitego zombie, który patrzył na mnie, tym razem, całkowicie przeciętnymi oczami. Zamiast przesiąkniętych żółcią i całkowicie bezuczuciowych, zobaczyłem białe jak śnieg gałki oczne i czarne źrenice. Dało się nawet zobaczyć jasno-niebieskie tęczówki.
     - Oni stoją przed domem, nie wychodź stąd – mruknął zachrypniętym i, co mnie zdziwiło, dość ludzkim głosem. – Dziękuję Ci, ja nie chciałem Cie atakować, oni mi kazali.
     - O czym ty mówisz? – zapytałem, nie rozumiejąc ani słowa z jego chaotycznie składanych zdań.  – Jacy oni? O co chodzi?
     - Złapali mnie, uwięzili mój umysł, kazali zabijać i zjadać. Ja tego nie chciałem, zabiłem własną rodzinę, żonę, dzieci, nie chciałem tego. Teraz oni tu stoją, wiedzą, kim jesteś. Naprawdę nie chciałem Cię zabić, ale dziękuję, że mnie uwolniłeś. Mimo tego, że umrę, cieszę się. To wszystko to obłęd, nie ma sensu w żadnym stopniu. Nie rozumiem, dlaczego to robią, nawet nie wiem kim są, ale doprowadzają umysł do obłędu, po prostu go tracimy.
    - Nic z tego nie rozumiem – mruknąłem. – Kim tak ważnym jestem, że chcą się mnie pozbyć?
    - Jesteś kimś o wiele ważniejszym, niż może ci się wydawać.


          Odwróciłem się za siebie i zobaczyłem niską, bladą dziewczynkę. Miała czarne włosy i długą białą sukienkę, która przez krew teraz stała się czerwona.
    - Kim jesteś?! – krzyknąłem i cofnąłem się o krok, przez co zgniotłem rękę człowiekowi, o ile mogłem go tak nazwać, z którym wcześniej rozmawiałem. Ten jęknął z bólu. – Przepraszam – syknąłem niezręcznie i ominąłem go.
     - Duchem, nazywam się Kelly – powiedziała i uśmiechnęła się szeroko. Wydawało mi się, że skądś ją znam, ale zaraz porzuciłem tą myśl, uznają ją za głupią i bezsensowną.  – Masz bardzo ważną rolę, ale nie mam czasu, żeby ci to opowiadać. Teraz musisz robić dokładnie to, co ci powiem, dobrze? – niepewnie kiwnąłem głową. – Twój dom jest otoczony przez dzieci śmierci. Jeśli tylko wyjdziesz, zabiją cię. Broń ci nie pomoże, jest ich zdecydowanie za dużo. Musisz wyjść na dach i niezauważenie przeskoczyć na sąsiedni budynek. Wiem, że trenujesz parkur i bez problemu możesz to zrobić. Ale nie mogą cię zauważyć. Nie wyglądaj przez okno, stoją przy drzwiach i wszystkich oknach znajdujących się na parterze, przez co zaraz to zauważą, a to ich rozjuszy. Oni nie lubią, kiedy się ich zauważa.
           Nie wiedziałem, co mogę robić. Skoro nie mogę wyjść z domu, ani nawet podejść do okien to jak mogę się stąd wydostać?
    - Zaraz – mruknąłem, kiedy wpadłem na pewien pomysł. – Te całe dzieci czegoś tam stoją tylko przy oknach na parterze, czy tych na piętrze też? – zapytałem. Dziewczynka spojrzałam na mnie nie rozumiejąc sensu mojego pytania.
    - Nie, tylko przy tych na dole, ale co to ma do rzeczy?
    - Właśnie wiele, jeśli mam stad wyjść. Jedynym miejscem w tym domu, w którym nie ma okien na dole jest północna ścianka. Jedyne, co się tam znajduje, to balkon na piętrze, akurat w pokoju mamy.
          Mama. Wtedy sobie przypomniałem, co ten zombie jej zrobił. Straciłem matkę, ale dopiero teraz, kiedy choć na chwilkę byłem bezpieczny mogłem to wszystko przemyśleć. Nawet byłem w stanie gadać z duchem, nie czułem strachu, najważniejsze było dla mnie przeżyć. To zabawne. Interesowałem się rzeczami paranormalnymi i kiedy tylko pomyślałem, że mogę kiedykolwiek spotkać ducha, ogarniał mnie paniczny strach, a teraz, kiedy to się stało, nawet się cieszę. Wiem, że sam sobie nie poradzę, a skoro byłem atakowany przez zombie, to równie dobrze mogłem spotkać nawet i  własną matkę, choć właściwie to by mnie nawet ucieszyło.
          Dzień wcześniej pokłóciliśmy się, jak zwykle o moje złe oceny, choć teraz o to, że ledwo przeszedłem klasę. Nawet nie zdążyłem jej przeprosić, pogodzić się, umarła w czasie, gdy byliśmy pokłóceni. Nie chciałem, aby umarła w takich okolicznościach, w ogóle nie chciałem, żeby umierała. Wiele razy życzyłem jej śmierci z różnych błahych powodów, ale nigdy nie mówiłem poważnie. Nawet wczoraj moja męska duma nie pozwoliła mi na to, abym pierwszy podszedł i porozmawiał z matką, a teraz musze tego żałować. Wolałem czekać, aż sama mnie przeprosi za to jak krzyczała i groziła szlabanem. A teraz co mi zostało? Pogodzić się z tym, że tak naprawdę nie został mi już nikt. Już nie chcę żyć tylko dla siebie, chcę żyć dla niej.
    - Co mam robić, kiedy już przeskoczę do sąsiada?
    - Musisz to robić ostrożnie, aby żadne z dzieci śmierci nie zdołało cię zobaczyć, bo wtedy nasze starania pójdą na marne. Kiedy przeskoczysz już trzy lub cztery dachy, a oni zniknął z twojego pola widzenia, będziesz bezpieczny. Wtedy opowiem ci wszystko, poczynając na dzieciach śmierci i ich znalezieniu się tu, a kończąc twojej roli w unicestwieniu ich. Później pójdziesz na północ, tam znajdziesz pomoc.
    - Czyli to ja mam ich zabić? – zdziwiłem się i uniosłem brwi do góry. – I co będzie z nim? – tutaj wskazałem na istotę leżącą na ziemi i przyglądającą się całej naszej rozmowie.
    - Później wszystkiego się dowiesz, teraz musisz stąd iść. A co do tego człowieka, to już nic mu nie pomoże, przynajmniej nie teraz. Kiedyś tak, ale teraz nie ma na to najmniejszych szans. Oni zaraz tu wejdą i go zjedzą żywcem. Jedyne, co możesz teraz zrobić, to go dobić, aby później nie cierpiał.
    - Nie zrobię tego, nie zabiję człowieka! – zaprzeczyłem.
    - Ależ ja błagam, musisz to zrobić – chrząknął mężczyzna. – Wiem, że skoro zabiłem twoją matkę w zupełności zasługuję na śmierć w męczarniach, ale błagam. Nie chciałem tego robić, oni mną kierowali – mruknął i popatrzył na mnie z błaganiem.
    - Nie, nie mogę tego zrobić, nie zabiję człowieka – zaprzeczyłem. Tak naprawdę byłem w stanie go zastrzelić, z trudem, ale dałbym radę. Nie chciałem, aby ten człowiek cierpiał takie męczarnie, ale podświadomie wciąż miałem do niego uraz i chęć, aby strawić mu ból. Wolałem nie czuć takiej niechęci to tego śmiertelnika, ale to było mocniejsze ode mnie. Na pewno każdy zna tą niechęć do jakiegoś człowieka, bo zrobił nawet drobną rzecz, która nie przypadła nam do gustu. Później, mimo jego starań, nadal jesteśmy źle nastawieni do tej osoby. Tak właśnie było ze mną.
          Nie odzywając się ani słowem, ruszyłem na górę. Słyszałem jeszcze krzyki tego człowieka proszące o litość, ale wewnętrzny egoizm i ból po stracie matki nie pozwalał mi na pomoc. Byłem zbyt nabuzowany i przerażony tym wszystkim, żeby myśleć racjonalnie. Brałem pod uwagę nawet wyskoczenie z balkonu i zabicie się byle tylko nie patrzeć na śmierć niewinnych osób, ale kiedy znalazłam się już w pokoju swojej rodzicielki, ta myśl mnie opuściła. Nie chciałem skończyć jak ona i po prostu się poddać jak ostatni tchórz. Musiałem walczyć o swoje jak dzikie zwierze. One nigdy się nie poddają i nie ustępują innym, tylko cały czas robią swoje. Nie zwracają uwagi na innych, dla nich najważniejsze to zdobyć pożywienie i przetrwać.
          Ubrałem czarne adidasy, które wcześniej wziąłem ze sobą z parteru i podszedłem do drzwi balkonowych, po czym powoli je otworzyłem. Najciszej jak mogłem podszedłem bo barierki i przeszedłem przez nią, przytrzymując się jej z tyłu. Wziąłem głęboki wdech, poprawiłem karabin na ramieniu i odepchnąłem się nogami, po czym zaraz chwyciłem się dłońmi sąsiedniego balkonu. Podciągnąłem się i przeszedłem przed poręcz, lecz zanim to zrobiłem, oglądnąłem się w stronę domu. Przy ścianie zachodniej, dokładnie przy tej, gdzie znajdowały się drzwi wejściowe, stało stado nieżywych, dzieci śmierci. Wyglądali dokładnie tak samo jak wcześniej tamten człowiek. Z takiej odległości nie mogłem dokładnie przyjrzeć się ich twarzom czy pożółkłym oczom, ale bez problemu dostrzegłem kościstą postawę oraz bladą skórę.
          Skuliłem się nieco bojąc, że mogą mnie zauważyć i podszedłem do drzwi balkonowych, które na moja korzyść, były lekko uchylone. Pchnąłem je nogą i wszedłem do środka.
          Znalazłem się w dużym pokoju. Zielona farba została miejscami zdrapana, odłamana lub po prostu zaplamiona krwią i jakąś dziwną, czarną mazią. Miejscami dało się nawet zauważyć ślady paznokci zarysowane po całej szerokości ściany. Meble było porozdzierane i poniszczone, jakby nie brał w ich śmierci nikt trzeci, jedynie czas zrobił swoje.
          Wzdrygnąłem się, gdy zobaczyłem ciało młodej kobiety, zjadane właśnie przez jedno z dzieci śmierci lub po prostu zombie, jak ja nazywałem te przedziwne istoty. Okazało się, że to stworzenie było kobietą, poznałem po długich włosach i charakterystycznej budowie ciała.
          To coś uniosło swoją czerwoną od krwistego mięsa twarz i popatrzyło na mnie swoimi dużymi ślepiami. W kościstych dłoniach trzymało kawał oderwanego mięsa, którego połowa znajdowała się w jego ustach. Z lekkim wahaniem, ale uniosłem jeden z pistoletów maszynowych, które wcześniej wyjąłem z torby. Istota, gdy tylko zobaczyła broń, do razu zerwała się na równe nogi i wypuściła kawał mięsa w rąk, warcząc ostrzegawczo. Obawiałem się, że to zaraz na mnie skoczy i skończę jak moja poprzedniczka, więc natychmiastowo wycelowałem i oddałem strzał w głowę. Nie pomyślałem jednak, że taki dźwięk może zwabić tu całą resztę.



           Stałem na balkonie i zastanawiałem się, jak mogę się stąd jakkolwiek wydostać. Przytrzymywałem drzwi balkonowe, aby żywe trupy nie dostały się do mnie i nie zjadły żywcem. Dźwięk wystrzału mojego uzbrojenia zwabił grono półżywych sprzed mojego domu właśnie tutaj. Jak zwykle, nie pomyślałem o konsekwencjach i musiałem znów główkować, aby przeżyć.
           Zastanawiałem się nad wyskoczeniem z balkonu, gdyż wysokość  około trzech metrów nie była najgorsza, jednak aby to zrobić musiałem puścić drzwi, a wtedy dzieci śmierci bez problemu mogłyby dostać się do mnie i mnie zabić, zanim zdążyłbym wyskoczyć, czy zrobić choć krok. Nie miałem jednak wyjścia. Wziąłem głęboki wdech, puściłem drzwi i w ekspresowym tempie przeskoczyłem przez barierkę, lądując na zielonej, choć po ostatnich wydarzeniach już czerwonej od krwi, trawie. Spojrzałem w górę i zobaczyłem grupę trupów wpatrujących się we mnie. Wiedziałem, że muszę uciekać, już wtedy część z nich zaczęła po mnie schodzić. Aby odciążyć trochę swojego ciało, odrzuciłem torbę, karabin oraz jeden z pistoletów. Zostawiłem sobie jedynie pistolet maszynowy, jeden magazynek oraz granat, który wpakowałem go kieszeni bluzy. Odwróciłem się jeszcze, upewniając, że nikt za mną nie stoi i, przeskakując żywopłot sąsiada, puściłem się biegiem w stronę, którą wcześniej wskazała mi ta dziewczynka – na północ. Po pewnym czasie usłyszałem za sobą okropne dźwięki przyprawiające o mdłości i odwróciłem się. Zobaczyłem, że ponad dwadzieścia zombie zainteresowało się moją osobą.
    - Kurwa jebana w dupę mać! – krzyknąłem zdesperowany i zacząłem biec jeszcze szybciej, prawie potykając się o własne nogi,  a pomocy nadal nie było. – Kelly, co ja mam robić!? – jęknąłem bliski upadku ze zmęczenia i mimo tego, że jestem facetem, prawie rozpłakałem się z bezsilności.
 MUSISZ BIEC.
„Łatwo Ci mówić, nie ciebie goni stado krwiożerczych ciuli”- pomyślałem ironicznie i westchnąłem nerwowo. Nogi zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa, a wiedziałem, że granat nie załatwi sprawy. Takie uzbrojenie wolałem zostawić na czarną godzinę. Nagle, jakby Bóg się nade mną zlitował, zobaczyłem kilkadziesiąt metrów ode mnie jakiegoś mężczyznę z mieczem w dłoni...

-------------------------------------------------------

Jezuuu, taka wena mnie złapała, że masakra xddd Jak dla mnie rozdział byłby spoko gdyby nie to, że taki pogmatwany i opisy są mało szczegółowe -,- Ale na ogól myślę, że mogło być gorzej xddd Ale to wy oceńcie :) 
P.S.Właśnie zaczęły mi się ferie, więc postaram się pisać jak najczęściej (choć bez przesady xdd)